poniedziałek, 7 lutego 2011

"Wolne słowo TAK - wolne media NIE"

Upadek kultury jest tematem coraz częściej dyskutowanym i nie ma już chyba nikogo, kto nie zająłby jeszcze stanowiska w tej sprawie. Każdy zdanie ma, gdyż w "dobrym tonie" jest w pewnych kwestiach zdanie mieć - najlepiej właściwe. Jednostki światłe, moderujące tematy nadają dyskusji kierunek by uchronić nas wszystkich przed błądzeniem, a ukute przez nich pojęcia wskazują nam drogę. Zawsze jednak staję się podejrzliwy, gdy materia opisywana robi się na tyle zagmatwana, że wymaga nowego słownictwa. Mam wtedy wrażenie, że ktoś chce mnie oszukać. Czy to niezdiagnozowana paranoja, tego nie wiem, ale po zapoznaniu się ze stenogramem z rozmowy z Czesławem Bieleckim, którą był przeprowadził m.in. mój kolega, znów poczułem znajome ukłucie, znów zacząłem się zastanawiać: czy ja tego już gdzieś nie słyszałem?

Temat kultury jest bardzo szeroki, sam sądzę, że powiedziano już wszystko i stale powiela się jeden schemat. Punktem wyjścia jest jak zawsze wnikliwa diagnoza "jest źle", która przechodzi w "potrzeba nam", by w końcu stwierdzić, że państwo ma tego dostarczyć. O ile w kwestii potrzeb zdania są (eufemizm) podzielone, o tyle źródło i końcowe rozwiązanie nigdy się nie zmienia. Nie zdziwiło mnie że wspomniany wywiad był tylko jednym z wielu pogłębiającym koleiny, którymi wszyscy powinniśmy zdążać do celu - proporcje składników w łazankach można dyskutować do woli lecz samej potrawy już nie, alebowiem napisane jest "nie będziesz miał innych potraw"…

Czesław Bielecki jest wygląda tu na bezwiednego drążyciela status quo. Twierdzę, że brak mu dystansu do pewnych kwestii, przez co zawężył spektrum dostępnych opcji - niewykluczone, że celowo. Nie da się bowiem bronić pluralizmu i jednocześnie żądać procedur, które mają go zapewnić. Można skontrować, że prodedury są tylko instrumentami do osiągania określonych celów, ale aby cele osiągać należy je najpierw sformuować w ustawie. Skoro ustawy są z gruntu złe, to jakim cudem odnoszące się do nich procedury mogą być dobre? To błąd logiczny, wynikający z niezrozumienia procesów rządzących polityką i instytucjami. Wszelkie decyzje są podejmowane przez jednostki i nie ma znaczenia jakie ciała lub organy one reprezentują. Te jednostki w działaniu zawsze kierują się swoimi poglądami i preferencjami i nie zmienią tego żadne nowe ramy prawne ani piętrzące się stosy procedur. Każdy urząd ma i będzie mieć twarz, osobowość, konkretną agendę bez względu na życzenia ustawodawców.

W całym tym natłoku oczywistości pojawił się kolejny przepis na łazanki. Obiektywizm jako taki jest mrzonką służącą uprawdopodomnieniu paradygmatów już akceptowanych, ale jest też wypadkową wartości subiektywnych. Przykład p. Bieleckiego pokazuje mechanizm wcielania w życie przy pomocy środków politycznych zamysłów i idei jednostek o lokalnej "sile rażenia". Wyposażony w swoje poglądy wysyła jednoznaczny acz dobrze ukryty sygnał o konieczności "zmuszania do pluralizmu" pod pozorem dziwadełka, które sam nazywa "misją publiczną". Przymus i wyższa konieczność są środkiem i wytłumaczeniem sprzedawanym ludziom w zestawie, na osłodę gratis bo dziś promocja.

Twierdzenie że p. Bielecki jest zamordystą, że faszyzuje, że goli się chlebem to krzywdzące uproszczenie - żyjemy w czasach w których nic nie jest proste. Aż chce się powtórzyć za klasykami gatunku "Wolny rynek jest jedynie instrumentem". Bielecki, jak przystało na prawdziwego chrześcijanina, podsuwa teorię "niepokalanego poczęcia" - wolne słowo tak; wolne media nie. Ludziom małej wiary sprzeczności takiej postawy nie trzeba wykazywać ponieważ wiedzą, że każda ingerencja w rynek mediów jest zamachem na wolność słowa. Jedynym wyjściem z logicznego impasu jest pozostawić te kwestie mechanizmom rynkowym. Tak jak i w innych sferach gospodarki tak i na rynku mediów by osiągnąć pluralizm wystarczy zlikwidować bariery stojące na jego przeszkodzie. Oznacza to głównie rozwiązanie komisji, rad, zlikwidowanie koncesji, ciał kontrolujących etc. W wyniku takiego działania powstanie olbrzymia ilość stacji i rozgłośni zróżnicowanych pod względem zasięgu, tematyki, finansowania czy technologii. To wszystko sprawdzona w praktyce teoria poparta dowodami z różnych dziedzin życia, a mimo to na samo wspomnienie o wolnym rynku tuzowie porządku medialnego pukają się w czoła. Skąd ten wstręt do wolności?

Internet udowodnił już, że do osiągnięcia wszystkich celów, nad którymi wiecznie biadolą znawcy problematyki mediów, wystarczy brak państwowej ingerencji. Ta świadomość zakorzeniła się już tak głęboko że jakiekolwiek próby racjonowania tego medium zawsze wywołują jednoznaczne glosy oburzenia. Jakie są powody dla których pozostała część rynku nie miałaby się rządzić tymi samymi prawami ? Argumentów jest wiele ale żaden do mnie nie trafia. Pan Bielecki, wielce zatroskany o poziom kultury w każdym jej przejawie, wprawnie wylicza nieuchronne następstwa prorynkowych reform. A to roztkliwia się nad ponurym losem teatru, a to wieszczy renesans pornografii, inwazję reklam, infantylizację przekazu i degradację treści. Antidotum ma być sformułowana w ustawie "misja publiczna", która sprowadza się do reglamentowania najbardziej pożądanych przez ludzi treści. Taka dietetyka mediów. Nie wnikam czy wielogodzinne katowanie oper mydlanych szkodzi, lub czy powinno być więcej muzyki poważnej w radio. Mam wątpliwości czy ramówka TVP Info nie wypacza rzeczywistości równie skutecznie, co sesje porno. Sprzeciwiam się odgórnemu racjonowaniu programów w oparciu o dekrety państwowe, zawierające jedynie słuszne proporcje.

Zostawmy na chwilę temat misji. Pomimo głoszonych przez wielu tez, procesów rynkowych nie da się wedle uznania włączać i wyłączać. One działają nieustannie, w każdej rzeczywistości którą człowiek władny jest zbudować. Można powiedzieć że Wolny Rynek w odniesieniu do działań człowieka jest teorią wszystkiego, ma bezpośrednie przełożenie na każdy aspekt życia. Nie inaczej jest na rynku mediów. Niewłaściwe decyzje programowe powodują określone skutki np. odpływ widzów do rozgłośni konkurencyjnych. Nie ma w tym nic złego, bo każdy powinien ponosić konsekwencje swoich wyborów - czy to podmiot czy to jednostka. Śmiem twierdzić, że powodów dla których ludzie tracą zainteresowanie wyższą kulturą nie da się wyeliminować żadną ustawą. Coraz niższy poziom kultury nie jest efektem braku regulacji, ale zachwianiem proporcji pomiędzy podażą i popytem bo zwiększanie dostępności do twórczości, hasło które ludzie pokroju p. Bieleckiego niosą na sztandarach, skutkuje spadkiem jej wartości. Przyczyną jest choćby niż demograficzny i społeczna niezdolność do generacji wymaganej ilości artystów. Z drugiej strony regulacje sztucznie zwiększają zapotrzebowanie. Efektem może być tylko spadek jakości czego osoby nastawione pro nie widzą i nie rozumieją. Błędem jest sądzić, że to obecny poziom jest odrażająco niski - będzie gorzej, dużo gorzej. W niedalekiej przyszłości kultura sięgnie dna i nastąpi rynkowa korekta w postaci powrotu do akademickich ideałów. Czy to źle?

Osoby, którym naprawdę zależy na wysokiej kulturze, powinny zrozumieć, że wszystko co dzieje się dookoła jest dla nich dobre. Zalewu rynsztokowych treści nie da się powstrzymać, więc pozostaje tylko zatkać nos i przeczekać. Owszem, można interweniować, snuć teorie o konieczności cywilizowania lub zmuszać ludzi batem do pokazywania się w teatrze ale na dłuższą metę opóźnianie kulminacji nie ma sensu. Polaryzacja programowa jaka następuje jest zdecydowanie zjawiskiem pozytywnym. Od jakiegoś czasu wiadomo że popularnej telewizji i sztuce, kulturze nie jest po drodze. Im wyraźniej będzie to widoczne, tym szybciej treści które ich heroldowie chcą ustawowo przeszczepiać znajdą dla siebie nowe formy przekazu. Jedyną naszą powinnością jest stworzyć warunki dla ich nieskrępowanego rozwoju. Więc apeluję o refleksję i opamiętanie: "Przede wszystkim: nie przeszkadzać".

2 komentarze:

  1. Aby nastąpiła rynkowa korekta, musi najpierw pojawić się popyt.

    Popytu zaś możemy nie doczekać z prostej przyczyny: kultura w przeciwieństwie do dóbr materialnych wychowuje (programuje) konsumenta. Nie da się zasmakować w spleśniałych pomarańczach, ale w Lady Gadze - jak najbardziej, szczególnie jeśli ma się kilkanaście lat, nie zna alternatywy i podąża za modą. A gusta raz wyrobione pozostają na całe życie. Takie będą Rzeczypospolite, jakie młodzieży chowanie.

    W praktyce ktoś musiałby wylansować modę na kulturę wysoką, ale pokażcie mi proszę ośrodek chętny i zdolny do takiego lansu. Koncerny jadą na najprymitywniejszych bodźcach, artyści bujają w okolicach takich oto: http://biurotlumaczen.art.pl/wp-content/uploads/2010/08/bodzianowski_tecza.jpg.

    Kultura wysoka jest zresztą dla przeciętnego zjadacza chleba trudna i nudna. To czego nam brakuje, to rasowa popkultura - polskie Twin Peaks, Archiwum X, Spidermany i Batmany. Ale znowuż, pokażcie mi ośrodek zdolny wykształcić scenarzystów, reżyserów, speców od efektów...

    W starożytnym Rzymie walk gladiatorów zakazali dopiero barbarzyńcy. Musiała przyjść inna kultura, musiało dojść do wymiany elit.

    OdpowiedzUsuń
  2. popyt na kulturę jest coraz większy właśnie przez modę, której sekunduje misja publiczna i inteligenckie zadęcie. dlatego tak wyraźnie widać miernotę kulturalną bo społeczeństwa poprostu nie potrfią zapewnić tak dużej podaży dóbr kultury na wysokim poziomie... ot poprostu.
    masz rację że kultura wychowuje ale też nie jest to żaden wyrok. bolesna jest konstatacja że niestety olbrzymia większośc ludzi nie widzi potrzeby sięgania po kulturę wysoką ale też dlatego nazywamy ją wysoką. gdyby miala ona być popularna to od razu spadla by jej jakość. dowodem na tą tezę mogą być wspołczesne skutki powszechności edukacji. na papierze spoleczeństwo jest wyksztalcone jak nigdy i jednocześnie nigdy tak mało nie umiało.

    brak dobrego poziomu kultury popularnej wiąże się tylko i wyłącznie z ogólnym poziomem życia w danym kraju. w ilości tych dziel można przejrzeć się jak w lustrze i zobaczyć jak wiele nam brakuje. amerykanski poziom kultury popularnej nie miał sobie równych przez wiele lat wlasnie dlatego ze ludzie się tam swobodnie dorabiali i z czasem, po nasyceniu potrzeb fizjologicznych, kielkowały w nich potrzeby estetyczne.

    nie jestem pewny czy zmiana optyki na rynku kultury szerokorozumianej zmieni jednym cięciem gusta plebsu. wg mnie nie ma na to szans. casus zjawiska disco polo dostarcza dowodów na to ze najmocniejsza kampania ANTY gustow nie zmienia i fakt ze pewne tresci znikają z mediów nie znaczy ze tym samym zostają wymazane ze świadomości.
    oczywiscie wykształciuchostwo moze sie na nie oburzać ale niestety "ludziska to lubiom".

    OdpowiedzUsuń