wtorek, 18 stycznia 2011

Kto ma media publiczne - przegrywa wybory

Ta część społeczeństwa, która śledziła przez ostatnie miesiące perypetie związane z mediami publicznymi musi przyznać, że jest to jedno z najciekawszych widowisk ostatnich lat. O ile towarzysząca każdej zmianie układu sił w parlamencie międzypartyjna żonglerka stanowiskami nikogo już nie dziwi, to ta związana z TVP i Polskim Radiem była i jest wyjątkowo widowiskowa, tym bardziej, że – w przeciwieństwie do zwyczajowych roszad – jej zasady nie przypominają niczego podobnego w krajach, w których wolność mediów i pluralizm są pielęgnowane znacznie dłużej niż w naszej kwitnącej demokracji. Fakt ten zaciemniać mógł nie tylko obraz aktualnej sytuacji w mediach publicznych. Prosimy zatem o potraktowanie niniejszego tekstu jako rzucenia nieco światła na cały ten medialny galimatias.

(...)

Publiczne, czy państwowe?
Aby móc odpowiedzieć na pytanie „dlaczego warto walczyć o media publiczne”, musimy zacząć od kwestii absolutnie podstawowej – jasno powiedzieć sobie czym media publiczne różnić się mają od tych prywatnych. Państwowe radiofonia i telewizja definiowane są tak naprawdę przez wymóg przestrzegania tak zwanej misji publicznej, której wyraźna definicja zawarta jest w Ustawie o Radiofonii i Telewizji z 1992 roku. Główne filary owej definicji tworzą: pluralizm, bezstronność, wyważenie i niezależność, tak więc w świetle art 21. p. 1 ustawy o radiofonii i telewizji z dnia 29 grudnia 1992 roku publiczna radiofonia i telewizja oferować ma „całemu społeczeństwu i poszczególnym jego częściom, zróżnicowane programy i inne usługi w zakresie informacji, publicystyki, kultury, rozrywki, edukacji i sportu, cechujące się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością oraz innowacyjnością, wysoką jakością i integralnością przekazu”. Wydawałoby się, że sformułowanie owo nie pozostawia wiele do interpretacji, niemniej jednak na nadużycia w tej materii pozwalali sobie politycy bodaj wszystkich opcji politycznych, które kiedykolwiek miały choćby ograniczoną kontrolę nad mediami.

Tak oto po wielu latach niegospodarności (za której ukoronowanie można uznać kontrowersyjny budynek TVP) i zbiorowego gwałtu dokonywanego przez całą „kastę” rządzącą, społeczeństwo dostrzegło już, że media publiczne przekształciły się w prywatny folwark kolejnych „grup desantowych”, które wymieniały się stołkami przy każdym dokładniejszym przetasowaniu na szczycie, transformując publiczną radiofonię i telewizję de facto w media prywatne, finansowane jednak przez całe społeczeństwo. Innymi słowy, media publiczne zaczęły konkurować z prywatnymi na polach zdominowanych przez te ostatnie, co musiało doprowadzić do ich kryzysu. Obiecanej odnowy nie przyniosła niedoszła koalicja PO-PiS. Gdy Prawo i Sprawiedliwość wygrała wybory, rozgoryczona porażką Platforma odrzuciła propozycję utworzenia rządu (jak przyznał Jarosław Gowin w wywiadzie dla Wprost na jesieni 2009 roku). PiS zawiesiła więc swoje obietnice na kołku w zamian za zdolność koalicyjną z LPR i Samoobroną. Sytuacja w mediach uległa wręcz pogorszeniu, gdyż nowa ekipa nie miała kwalifikacji i doświadczenia, które predestynowałyby ją do zarządzania publicznymi nadawcami. Można powiedzieć, trawestując słowa posła Tadeusza Woźniaka z posiedzenia w dniu 24 czerwca 2009 roku, że media publiczne przerodziły się w media państwowe. Różnica jakże subtelna, a zupełnie zasadnicza.

Sens prezydenckiego weta
Kolejna rządząca ekipa obrała strategię zgoła odmienną. W geście Piłata umyła ręce i postanowiła udawać niezainteresowaną. Nie ulega wątpliwości, że ten krok Platformy Obywatelskiej podyktowany był obawą przed spadkiem poparcia społecznego. Ograniczono się jedynie do działań pozornych, którym ostatecznie „ukręcił głowę” sam premier Tusk, w pełni świadomie zrywając zawarte z SLD zawieszenie broni, zmieniając treść ustawy przed finalnym głosowaniem, które miało przełamać prezydenckie weto śp. Lecha Kaczyńskiego. Tym sposobem Platforma utrwalała prezydencki wizerunek „hamulcowego zmian”. Czy słusznie?

Lech Kaczyński zawetował łącznie dwie ustawy medialne (w latach 2008 i 2009) i na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że utrwaliło to podsycaną wtedy przez ekipę PiS-SLD patologię w mediach publicznych. Sojusz wyszedł zresztą z tej sytuacji bez wizerunkowego szwanku, ponieważ kontrola nad przekazem radiowym i telewizyjnym wraz z Prawem i Sprawiedliwością zapewniła Grzegorzowi Napieralskiemu dobry wynik w wyborach prezydenckich i umocnienie w strukturach partyjnych; odpowiedzialność za medialny bałagan SLD zepchnęła zręcznie na swojego koalicjanta. Obraz Lecha Kaczyńskiego zmienia się jednak zasadniczo, jeśli zapoznać się z uzasadnieniami wet. Wyziera z nich bowiem zgoła inny od lansowanego wizerunek byłego prezydenta, wizerunek prezydenta wszystkich Polaków, a nie tylko PiSowskiej zawalidrogi. Lech Kaczyński zdawał sobie doskonale sprawę z fatalnej sytuacji, ale także z zagrożeń, jakie niosły obie ustawy medialne autorstwa Platformy. Trudno było jednak przekazać to opinii publicznej, która zdążyła oswoić się z prezydencką „gębą”, mimo że uzasadnienia wet dostępne były na rządowych stronach internetowych.

Tak więc w uzasadnieniu do weta ustawy z dnia 25 kwietnia 2008 roku Prezydent Lech Kaczyński zaznacza, że widzi potrzebę kompleksowej reformy mediów publicznych. Jednocześnie zwraca uwagę, iż przygotowana ustawa była niedopracowana. W dokumencie czytamy między innymi:
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej nie negując potrzeby wprowadzenia niezbędnych zmian w zakresie funkcjonowania radiofonii i telewizji, oczekuje od ustawodawcy przygotowania kompleksowej reformy, w której zmiana sposobu wyłaniania kadry kierowniczej mediów publicznych nie będzie jedynym celem ustawy, lecz co najwyżej jednym ze środków do poprawy funkcjonowania jednostek publicznej radiofonii i telewizji.
Prezydent zarzucił autorom projektu, że ustawa nie gwarantuje odpartyjnienia Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz wzmocnienia jej autorytetu. Jednym z argumentów było zawarte w ustawie przeniesienie kompetencji KRRiT na organ podległy radzie ministrów jakim jest Urząd Komunikacji Elektronicznej. Prezydent argumentował:
(...) rozwiązaniem typowym dla państw niedemokratycznych jest włączenie publicznych nadawców medialnych w system organów nadzorowanych przez administrację rządową.
Z jednej strony Lech Kaczyński świadom był faktu, że nie tylko administracja rządowa może przekształcić media publiczne w narzędzie agitacji konkretnej partii, czy koalicji. Prezydent znalazł się jednak w tym trudniejszej sytuacji, będąc zmuszonym do wybrania mniejszego zła. W efekcie podjętych przez niego decyzji, nieoficjalna koalicja PiS-SLD rządziła mediami publicznymi aż do wyborów prezydenckich w 2010 roku, dzieląc między siebie anteny Polskiego Radia i Telewizji. Warto jednakże zauważyć chęć rozpoczęcia merytorycznej dyskusji na temat reformy mediów publicznych, mimo oczywistych szkód poczynionych w mediach publicznych przez partie Jarosława Kaczyńskiego i Grzegorza Napieralskiego.

Jak czytamy w podsumowaniu decyzji:
Uważam, że niezbędnym i istotnym elementem przyszłej debaty stać się powinny również zagadnienia objęte ustawą z dnia 25 kwietnia 2008 r., którą - na podstawie art. 122 ust. 5 Konstytucji - przekazuję Sejmowi Rzeczypospolitej Polskiej do ponownego rozpatrzenia.

Powrót rządowych mediów
Tempo wydarzeń powróciło do pełzającego marazmu aż do 24 czerwca 2009 r., kiedy to Sejm uchwalił ustawę o zadaniach publicznych w dziedzinie usług medialnych, która to ustawa również została zawetowana przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ustawa likwidowała opłatę abonamentową zastępując ją dotacjami z budżetu państwa i właśnie to stało się przyczyną weta prezydenta, jako próba pójścia wręcz o krok dalej w stosunku do projektu z 2008 roku. W uzasadnieniu zostało zadane następujące pytanie:
Czy wobec uzależnienia poziomu finansowania od swobodnej decyzji ustawodawcy wyrażanej w ustawie budżetowej istnieje gwarancja na wykonanie przez KRRiTV postanowień umowy o finansowanie zadań publicznych przez okres dłuższy niż rok budżetowy?
O ile ustawa z 2008 roku przesuwała kompetencje z jednej upartyjnionej instytucji do organu rządowego, o tyle ustawa z 2009 roku uzależniała finansowo media publiczne od aktualnie rządzącej koalicji, która jedną nowelizacją budżetu mogłaby wywrzeć nacisk na zarządy stacji radiowych i telewizyjnych. Byłoby to cofnięcie się do czasów sprzed 1992 roku, kiedy to zamiast publicznych stacji radiowych i telewizyjnych istniały rządowe media, prezentujące "jedynie słuszną prawdę".

Tymczasem, równolegle do opisanej powyżej farsy, powstawać zaczął projekt ustawy medialnej autorstwa środowisk twórczych, który zawierać miał receptę na absolutne odpartyjnienie mediów publicznych. Gwarantem tegoż miałoby być zastąpienie KRRiT Radą Mediów Publicznych, która wybierana byłaby przez wylosowanych przedstawicieli ludzi nauki, sztuki, szkolnictwa wyższego oraz mediów. Projekt ustawy zakłada również likwidację abonamentu i wprowadzenie w jego miejsce doliczanej do podatku PIT tzw. opłaty audiowizualnej na rzecz Funduszu Mediów Publicznych, co zapewniłoby stabilność oraz niezależność finansową mediów publicznych.

Jednocześnie należy nadmienić, że choć zdaniem członków grupy Ratujmy Trójkę, ustawa medialna w takim kształcie jest najbliższa niezbędnych standardów, to należy zwrócić szczególną uwagę na wszelkie braki, które mogą umożliwić wykorzystanie ustawy w sposób, korzystny dla określonych jednostek lub partii politycznych. Szczególnie zwracaliśmy uwagę na konieczność zachowania definicji misji publicznej, która powinna pełnić rolę swego rodzaju preambuły. Obecnie (w wersji ustawy z 7 maja 2010) ustęp taki znalazł swoje miejsce, w art. 61 projektu, gdzie termin ten zastąpiony został sformułowaniem „medialna służba publiczna”. Przeciwnicy ustawy argumentowali także, że brak regulaminu zawierającego szczegółowe zasady powoływania członków Kolegium Elektorskiego, może stanowić czynnik ryzyka, jednak ze względu na ilość organizacji pozarządowych powinno zostać to uregulowane aktem niższego rzędu. Losowość wyłaniania Komitetu, czyli osób odpowiedzialnych za wybór członków RPM, również nie zagwarantowałaby, że nie zostaną wybrani ludzie zaangażowani politycznie, którzy zafundują obywatelom festiwal „wizjonerstwa” oraz walki o „rację stanu” i specyficznie pojmowany „pluralizm”. Problem po części rozwiązuje ustawowe wykluczenie członków partii politycznych z losowania, który to zapis znajduje się w obecnej wersji projektu. Naszym zdaniem oprócz możliwości odwołania członka KMP większością 3/4 głosów, w ustawie powinien się znaleźć zapis o możliwości odwołania całego Komitetu po zebraniu 300 000 podpisów.

Jednakże - przy wszystkich swoich brakach - ustawa ta i tak w większości naprawia uchybienia poprzednich projektów i stanowi uczciwy początek reformy mediów publicznych. Dlatego właśnie żywiliśmy nadzieję na rzeczową dyskusję partii politycznych z autorami projektu i przyjęcie go po osiągnięciu konsensusu. Nadzieję, jak się okazuje, naiwną.

Optymizm części naszej grupy przyćmiła najpierw zwyczajowa „mowa trawa” polityków, zaczepianych podczas protestów pod siedzibą Trójki. Ci jak jeden mąż wyrażali poparcie dla projektu twórców, formułując jednocześnie kuriozalne zarzuty. Tak więc poseł Gowin sugerował mgliście, że za ustawą według projektu środowisk twórczych stać miałby „korporacyjny interes” i praktycznie przyczynek do prywatyzacji, na którą PO nie zamierza pozwolić – niestety, poproszony o konkrety zrejterował. Posłanka Jakubiak zapewniała nas z kolei, że jest wielką fanką Trójki, lecz poza tą deklaracją nie dowiedzieliśmy się nic więcej. W wypowiedziach obojga znajdowały się jednocześnie zapewnienia, że ich partie prowadzą rozmowy z autorami projektu, aby móc osiągnąć porozumienie i naprawić wreszcie media publiczne.

Rozczarowanie sięgnęło jednak zenitu, gdy mimo szumnych deklaracji ze strony każdej dominującej siły politycznej w Polsce, rząd Platformy Obywatelskiej odstąpił od uchwalenia projektu autorstwa środowisk twórczych i zaprezentował własną koncepcję ustawy medialnej, w której pozostawiona zostaje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, a Minister Skarbu uzyskuje możliwość zwalniania członków Zarządów spółek Polskiego Radia i Telewizji. Prace legislacyjne związane z ustawą według projektu środowisk twórczych zaczęły przypominać dreptanie w miejscu. Nie przypadkiem, jak świadczą wypowiedzi osoby bezpośrednio odpowiedzialnej za dopracowanie ustawy w kooperacji z reprezentantami inicjatywy obywatelskiej. Iwona Śledzińskia-Katarasińska nawet nie udaje, że zależy jej na opracowaniu ustawy odpolityczniającej media publiczne – w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” stwierdza wprost:
Jestem zobligowana do pracy nad nim [projektem twórców]. Ale ta praca nie oznacza przyjęcia go w takim kształcie, w jakim został zgłoszony. To zły projekt, tak lobbystyczny, jakiego świat nie widział. Oddawanie miliardowego majątku w ręce osób wylosowanych nie przemawia do mnie.
Aż dziwne, że osoba pracująca nad projektem wykazuje tak skrajną jego nieznajomość. Na usta ciśnie się wręcz pytanie: na ile jest to niewiedza, a na ile zła wola?

Obecnie w tzw. „zamrażarce sejmowej” znajdują się dwa projekty ustawy medialnej oparte na projekcie środowisk twórczych. Jeden z nich został złożony przez Platformę Obywatelską, a drugi przez Prawo i Sprawiedliwość. Jak długo potrwa przekazanie ich do odpowiednich komisji sejmowych – nie wiadomo. Mamy nadzieje, że politycy nie każą nam czekać tak długo jak na obiecane przed poprzednimi wyborami referendum w sprawie zmiany ordynacji wyborczej.

Tak oto za trzecim razem, gdy na drodze kolejnemu skokowi na media publiczne nie stoi weto Lecha Kaczyńskiego, wracamy do punktu wyjścia. Więcej, będące wynikiem ustawy PO głębsze uzależnienie mediów publicznych od polityków oznacza wręcz krok w tył. Po wyborach okazało się, że partyjny klucz wyboru członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie tylko nie zniknął, ale wręcz zrzucił maskę, aby pokazać triumfalnie oblicze.

Ironia losu
Rozwój sytuacji zdaje się sugerować, że śmierć Lecha Kaczyńskiego mogła odebrać nam jedyną osobę, która strzegła mediów publicznych przed partyjnymi interesami; paradoksalnie, nawet interesami partii, do której było mu najbliżej. Dla wszystkich obserwatorów sceny politycznej nie ulega już teraz wątpliwości, że każda inna partia postąpiłoby w identyczny sposób, jak Platforma Obywatelska w przypadku korzystnego dla siebie wyniku wyborów prezydenckich. Winien jest sposób myślenia polityków, którzy stołki w mediach publicznych traktują jak należne łupy po każdych wygranych wyborach. Rola służebna tychże mediów ginie w starciu z partyjnym interesem, gdyż w naszej niedojrzałej demokracji wygrana w wyborach jest dla polityków równoznaczna z legitymacją dla kolesiostwa.

Jeśli chcemy choć marzyć o prawdziwym społeczeństwie obywatelskim, które potrafi rzetelnie i sprawiedliwie ocenić działania rządzących, to potrzebujemy dobrych mediów publicznych, które będą mogły bez przeszkód wypełniać swoje statutowe obowiązki. Aby jednak to nastąpiło, partie muszą dojść do porozumienia i dobrowolnie zrzec się kontroli nad TVP i Polskim Radiem. Muszą podjąć rozmowy z twórcami i wspólnie dopracować ich ustawę, a następnie przyjąć jej ostateczną wersję w Sejmie. W przeciwnym wypadku już całkiem niedługo może dojść do sytuacji, w której media publiczne utracą bezpowrotnie szansę bycia organizatorem dyskursu społecznego oraz gwarantem bezstronności i pluralizmu, a pozostaną na zawsze pomieszaniem polowania z nagonką i tańców na śliskich powierzchniach.

Źródło: Ratujmy Trójkę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz