środa, 5 października 2011

Państwo a prostytucja

Najtrudniejszą rzeczą jaką człowiek może zrobić, to przyznać się przed samym sobą, że popełnił błąd. Obraziłem wczoraj bardzo wiele osób, co wytknął mi Pan Mateusz Mikołaj Mikuczyński na profilu Pana Dariusza Dolczewskiego, radnego Platformy Obywatelskiej i kandydata tego ugrupowania do sejmu z okręgu warszawskiego. Tak bardzo mnie poruszyła argumentacja Pana Mateusza, że nie byłem w stanie spać dzisiejszej nocy i postanowiłem pokajać się jak na cywilizowanego człowieka przystało.

Otóż dyskusja dotyczyła zawodu jaki sprawiła mi Platforma Obywatelska, na którą głosowałem w poprzednich wyborach parlamentarnych, a której nie zamierzam więcej udzielać poparcia, z powodu niespełnienia obietnic wyborczych. W ferworze dyskusji o tym czego PO nie dokonała posunąłem się chyba za daleko, ponieważ użyłem słowa “biurwa” w odniesieniu do 100 000 zatrudnionych przez obecny rząd pracowników administracji publicznej. Było to nadużycie, ponieważ obraziłem bardzo dużą grupę społeczną, która wykonuje ciężki i bardzo użyteczny społecznie zawód, co Pan Mateusz wykorzystał, aby mnie obsztorcować i niejako sprowokować do napisania sprostowania i przeprosin jakie Państwo obecnie czytają.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nie można porównywać pracy prostytutki do siedzącego na dupie urzędasa-nieroba, gdyż w przeciwieństwie do tego drugiego Panie (a czasem również Panowie, ale tu parytet chyba jeszcze nie obowiązuje) ryzykują swoim zdrowiem zarówno psychicznym jak i fizycznym, aby wyżywić siebie i swoją rodzinę. Ponadto miejsc, w których te Panie pracują, nie można w żaden sposób porównać do tego co panuje w administracji publicznej. Prostytutka zawsze jest uprzejma w stosunku do swojego klienta, który płacąc odpowiednią stawkę ma w asortymencie miłą i zazwyczaj profesjonalną usługę, jest obsłużony na cito i nie musi czekać kilku miesięcy w kolejkach jak to ma miejsce chociażby w służbie zdrowia, gdzie na artroskopię kolana trzeba czekać co najmniej pół roku.

Jak Państwo widzą nie mogę obrażać ludzi pracujących w domach, które nie bez powodu nazywają się publicznymi, porównując ich pracę do armii 700 tyś. darmozjadów traktujących nas obywateli nie jak klientów, ale jak zawracających głowę „petentów”. Rząd Donalda Tuska w ciągu 4 lat trwania kadencji zatrudnił w administracji państwowej ok. 100 tyś. swoich znajomych i krewnych, a pod koniec kadencji podniósł VAT w trosce o stan budżetu państwa. Warto wspomnieć, że średnia płaca pracownika administracji publicznej wynosi ok. 4 000 zł. Oznacza to, że w ciągu roku urzędnicy zatrudnieni przez obecną kastę nam panującą dostają z publicznej kasy ok. 4,8 MLD zł, a więc prawie tyle, ile według prognoz Ministerstwa Finansów mają wynieść roczne wpływy płynące z podwyżki VAT do 23% – 5,5 mld zł rocznie. Sumę tę należy oczywiście traktować jako bardzo optymistyczną, ponieważ z roku na rok z powodu efektu Laffera wpływy do budżetu z tytułu podatków zaczną spadać. Ludzie będą albo zamykać działalność gospodarczą albo zaczną przenosić się do nieopodatkowanej szarej strefy. Może się zdarzyć, że w ten sposób zostanie zamkniętych wiele domów publicznych w całej Polsce, a pracujące tam Panie (i Panowie) stracą źródło utrzymania.

Nie twierdzę przy tym, że każdy pracownik administracji publicznej nic nie robi. Problem tkwi w tym, że instytucje, które naprawdę są ważne dla poprawnego funkcjonowania Państwa są niedofinansowane, a w urzędach, które nimi zarządzają panuje chaos i bałagan. Takimi instytucjami użyteczności publicznej są oczywiście szkoły, szpitale, policja, a także media publiczne i byłoby wielką niesprawiedliwością jeśliby ludzie pełniący w nich służbę za psie grosze, musieli być marginalizowani na rzecz urzędników wypełniających druki i utrudniających życie normalnym obywatelom.

W związku z powyższym oświadczam, że nigdy więcej nie przyrównam szlachetnego zawodu kurtyzany do złodziei okradających nas wszystkich z naszych ciężko zarobionych pieniędzy.

Link do dyskusji pod wpisem Pana Dariusza Dolczewskiego.

czwartek, 10 marca 2011

Podsumowanie dnia - 10 marca 2011

Na dzień dobry super wiadomości - ceny wody o 20% w górę, a Rzeczpospolita donosi, że w urzędach pracy było zarejestrowanych w styczniu prawie 39 tys. absolwentów do 27. roku życia - niemal dwa razy więcej niż w najlepszym dla nich 2007 roku


Jak ostrzega Rzeczpospolita, na skutek posunięć rządu ws OFE - czyli wyeliminowania z rynku poważnego gracza - ceny polskich obligacji będą bardziej narażone na globalne zawirowania i nastroje panujące wśród inwestorów - jeśli sytuacja w Polsce bądź na świecie będzie się pogarszała, zażądają oni wyższej ceny za kupno polskich papierów wartościowych. Tymczasem była prezes ZUS, Aleksandra Wiktorow, wpisała się w nurt "robienia rządowi dobrze ustami" i stwierdziła w Sygnałach Dnia, że od początku była przeciwna "tak dużym składkom do OFE" - jej zdaniem alternatywą dla ograniczenia OFE był wzrost podatków.
Jerzy Buzek skomentował z kolei w radiu TOK FM, że ograniczenie wysokości składek powinno być tymczasowe i trwać od 2 do 4 lat - potem należy wrócić do znacznego finansowania, ponieważ "to są nasze pieniądze".
A opozycja? Lewica ma całą awanturę głęboko w poważaniu, a PiS, jak to ma w zwyczaju, odpowiada tandetnym spotem i podcinaniem gałęzi, na której siedzą - w tym przypadku krytyką Balcerowicza. Balcerowicz zaś postuluje zorganizowanie telewizyjnej debaty w sprawie OFE. Nie przeceniałbym jednak realnego wpływu wyników tej debaty na decyzje rządu - jakiekolwiek by te wyniki były.


Ministerstwo Finansów poinformowało, że projekt ustawy wprowadzającej nowy podatek bankowy trafi do konsultacji w przyszłym tygodniu.


Według ustawy przygotowanej przez MG, podatnik, który otrzymał niekorzystną interpretację podatkową będzie mógł wystąpić do Ministerstwa Finansów, jeżeli inna izba wydała w podobnej kwestii interpretację korzystną.


Ministerstwo infrastruktury rozważa zaniechanie pobierania opłat za przejazd autostradami, by nie stracić dofinansowania z funduszy unijnych.
Ruszył drugi etap gruntownej przebudowy drogi krajowej nr 1 we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie).
PKP PLK złożyły do Urzędu Transportu Kolejowego projekt stawek opłat za korzystanie z infrastruktury kolejowej w rozkładzie jazdy 2011/2012. Będzie on obowiązywał przez rok od 11 grudnia br.


W ramach najnowszego planu ochrony klimatu UE chce narzucić budowę elektrowni węglowych z kosztownymi instalacjami CCS. Takie działanie ewidentnie pogorszy i tak nie najlepszą sytuację w Polskim górnictwie; zdaniem Kazimierza Grajcarka, przewodniczącego Sekretariatu Górnictwa i Energetyki NSZZ Solidarność "już teraz w sektorze paliwowo-energetycznym z winy pracodawców dialog społeczny legł w gruzach, dlatego związki zawodowe muszą korzystać z drastycznych rozwiązań, jakim są spory zbiorowe, strajki i manifestacje". Jacek Piechota, były minister gospodarki, odpowiada z kolei, że teraz jest najlepszy czas dla Jastrzębskiej Spółki Węglowej na prywatyzację poprzez giełdę. W przeciwnym razie związkowców czeka prawdopodobnie bolesna lekcja pod tytułem "z pustego i Salomon nie naleje".
Tymczasem, jak wynika z komentarzy do przygotowanego przez Komisję Europejską harmonogramu przejścia do gospodarki niskoemisyjnej, wadami projektu są: brak analizy skutków głębokich redukcji emisji gazów cieplarnianych dla poszczególnych państw członkowskich oraz mało realistyczna wizja niemal całkowitej eliminacji emisji z sektora elektroenergetycznego.


Zdaniem MSP, ustawa o świadczeniach przyznawanych osobom, których dotyczyła nacjonalizacja, nie może być uchwalona, gdyż mogłoby to spowodować przekroczenie wyznaczonej przez UE bariery długu publicznego w stosunku do PKB. W ten sposób po raz kolejny ludzie wywłaszczeni za czasów PRL zostają zostawieni na przysłowiowym lodzie.


MEN chce zlikwidować Centralną Komisję Egzaminacyjną, okręgowe komisje egzaminacyjne oraz kuratoria w dotychczasowej formie i podzielić ich zadania między nowe instytucje i urząd wojewódzki - doprowadzi to do centralizacji kontroli nad jakością kształcenia. CKE ma być zastąpione Krajowym Ośrodkiem Jakości Edukacji, a w każdym województwie z połączenia okręgowych komisji egzaminacyjnych oraz części pracowników kuratoriów mają powstać regionalne ośrodki jakości edukacji, które zajmą się egzaminami i sprawdzaniem pracy szkół, a także centra informacji edukacyjno-zawodowej. Ustawa daje też m.in. możliwość posyłania dwulatków do przedszkoli czy tworzenia szeroko krytykowanych "grup szkół" na terenie gminy. Projekt trafił do konsultacji 9 marca. [Skrót]


25-latek z wyrokiem sądowym dostał kontrakt na 39 tys. zł i program dzięki podszyciu się w e-mailu pod protegowanego Kancelarii Prezydenta Bronisława Komorowskiego. Zarząd TVP został skompromitowany, a główny bohater twierdzi, że była to z jego strony "prowokacja" - grozi mu 5 lat za identity theft. Tymczasem najwyraźniej w ramach moralnego zadośćuczynienia podatnikowi za ten skandal, w programie "Mam inne zdanie" nie pojawił się materiał o kupowaniu głosów w Wałbrzychu przez polityków PO oraz aferach hazardowej i gruntowej. W studiu mieli dyskutować m.in. Julia Pitera, minister ds. walki z korupcją, Mariusz Kamiński, były szef CBA, Janusz Kaczmarek, były szef MSWiA, prof. Andrzej Zybertowicz, Tomasz Kaczmarek (agent Tomek), dziennikarka lokalnej telewizji badająca sprawę Wałbrzycha - kilka godzin przed emisją programu zapadła decyzja, że felietonu o Wałbrzychu nie będzie. Tymczasem KRRiT przyjęła strategię na lata 2011-2013. Priorytetami regulatora mają być wolność słowa , media publiczne, przejście z emisji analogowej na cyfrową i wdrożenie dyrektywy Unii Europejskiej o audiowizualnych usługach medialnych. Dziennikarze wypowiedzieli się na temat wad i zalet swojego zawodu, wymieniając na liście tych pierwszych m.in. upolitycznienie mediów. Na liście problemów o dziwo zabrakło kwestii zagrożenia życia w przypadku dziennikarzy śledczych.


Ponad 40 proc. polskiej struktury energetycznej ma więcej niż 30 lat - eksperci uważają, że modernizacja tych sieci jest niezbędna, ale i opłacalna, o ile zainwestuje się od razu w sieci inteligentne. Andrzej Modzelewski, dyrektor ds. rozwoju w RWE Polska, uważa jednak, że przy poziomie cen energii elektrycznej notowanym na europejskich giełdach nie ma żadnych bodźców inwestycyjnych.


Podczas XVI Sprawozdawczego Zebrania Delegatów SSP Iustitia podjęta została uchwała, w której po raz pierwszy zwrócono uwagę na zasadniczą wadę systemu sądownictwa, jaką jest całkowite ignorowanie kwestii czasu potrzebnego sędziemu na prawidłowe wykonywanie ciążących na nim obowiązków.


Fedak chce dodatkowy miliard złotych na waciki i dla protegowanych PSL na "walkę z bezrobociem".


Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji chce do 2012 roku wydać 10 mln. zł. na 16 miasteczek w ramach projektu "Budujemy Miasteczka Ruchu Drogowego".


Nowe Wapno zupełnie opuszczone przez państwo - burmistrz obronił pocztę.


Ruch Autonomii Śląska chce aby konstytucja umożliwiała powstawanie autonomicznych województw.


Rostowski o deficycie finansów publicznych.


Wg raportu ABW, ok. 300 dyplomatów akredytowanych w Polsce to oficerowie obcych służb specjalnych.


Rząd chce zaproponować przepisy mające przekonać zagraniczne sklepy internetowe, które nie chcą sprzedawać towarów klientom z Polski.


8 marca egipskie kobiety zgromadziły się na placu Tahrir, domagając się równych praw oraz zakończenia molestowania seksualnego. Przeciwko nim wystąpił tłum mężczyzn, który odpychał demonstrantki i krzyczał, aby "wróciły do domu – tam, gdzie ich miejsce".


Polska ostrożna z uznaniem nowych władz Libii.


"Być może" nie grozi nam eksodus kilkuset tysięcy obywateli po otwarciu nowych rynków pracy.


Radni PO krytykują MPK w Krakowie.


Szwajcaria "zbyt wolno wspiera Polskę". LOL.


Samoloty VIPów będą cywilne. Niejako powiązane - był drugi pogrzeb Lecha Kaczyńskiego.


"Społeczna przedsiębiorczość się opłaca".


Przewozy Regionalne ze stratą 140-170 mln.


Przetarg na furgonetki dla policji ze wskazaniem?


MSP rozważa kontrolowaną upadłość LOTu.


W Kalifornii walczą o delegalizację obrzezania niemowląt.


Szwedzi i Duńczycy rozważają rezygnację ze znaczków pocztowych na rzecz kodów SMS.


Garść ciekawostek o WikiLeaks.

Podsumowanie dnia - 9 marca 2011

Platforma Obywatelska deklaruje dyscyplinę obecności i głosowania w związku z sejmowymi pracami nad zmianami w systemie emerytalnym - wbrew krytyce ze strony Leszka Balcerowicza i apelom BCC, który ostrzega jednocześnie, że poprze propozycje prof. Krzysztofa Rybińskiego dot. złożenia pozwu zbiorowego przeciwko Skarbowi Państwa (pomysł skrytykowany przez Roberta Gwiazdowskiego) oraz zaskarżenie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. Tymczasem zmiany w OFE popiera J.K. Bielecki. Wg doradcy prezydenckiego - Jana Lityńskiego - nie należy spodziewać się prezydenckiego weta.


Prezydenci największych miast zebrali się w Warszawie aby zaprotestować przeciw ograniczeniu deficytów samorządów, niezależnie od zaciągniętych do tej pory długów. Zarządcy m.in. Wrocławia, Krakowa i Poznania argumentują, że to rząd swoimi decyzjami doprowadził samorządy do długów i sam odpowiada na 94% długu publicznego. Protestujący deklarują, że próby ingerencji ze strony Rostowskiego spotkają się ze zgłoszeniem do Trybunału Konstytucyjnego. Samorządowcy chcą również zawieszenia grudniowego rozporządzenia ministra finansów w sprawie szczegółowego sposobu klasyfikacji tytułów dłużnych zaliczanych do państwowego długu publicznego. Rządowe pomysły krytykuje także Mariusz Poznański, przewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP, który ostrzega, że gminy wiejskie z coraz większym trudem mogą wykonywać zadania wobec własnych mieszkańców.


Dzień upłynął pod znakiem problemów z infrastrukturą drogową. Przy budowie A4 odnotowuje się opóźnienia rzędu 2-3 miesięcy. Jako przyczyny podawane są badania archeologiczne wstrzymujące wykonanie robót, ulewne deszcze w... pierwszym półroczu ubiegłego roku. Największe opóźnienia występują na odcinkach: Tarnów-Dębica, Rzeszów-Jarosław oraz Rzeszów Centralny-Rzeszów Zachodni.
Co ciekawe, w związku z przedłużeniem terminów i wzrostem kosztów wykonawcy A4 złożyli roszczenia wobec GDDKiA, który już teraz zapowiada odrzucenie roszczenia Polimex-Mostostalu (odcinek od Rzeszowa do Jarosławia), który domaga się przesunięcia terminu oddania drogi o 200 dni m.in. z powodu występowania na budowanym fragmencie chronionego gatunku żab.
Dyrekcja zapowiada też do 15 kwietnia szczegółowy przegląd gwarancyjny drogi ekspresowej S8 w Warszawie - efekt prasowych doniesień o katastrofalnym stanie trasy już dwa miesiące po otwarciu.
Na osłodę, zarządca blisko 10-kilometrowego odcinka autostrady A4 między Katowicami a węzłem Brzęczkowice w Mysłowicach informuje, że przejazd przezeń pozostanie bezpłatny.


Na skutek decyzji MSP inwestorzy mogą składać odpowiedzi na zaproszenie do negocjacji w sprawie kupna akcji Grupy Lotos nie do 18 marca, a do 29 kwietnia. "Rzeczpospolita" podejrzewa, że może to mieć związek z faktem, że jedyne poważne oferty pochodzą ze strony Rosjan.


W efekcie podwyżek podatków i globalnego trendu rosną ceny paliwa i produktów spożywczych - ceny cukru potrafią już osiągać poziom nawet 7,50 PLN. W efekcie polskie ceny są obecnie wyższe niż niemieckie. Analitycy spodziewają się, że tendencja ta może doprowadzić do zamieszek podobnych tym w krajach arabskich.


Pojawia się nowy podatek, tzw. śmieciowy.


PO chwali się silną pozycją Polski w Unii Europejskiej, reaktywacją polskiej polityki wschodniej oraz aktywność w zakresie polityki bezpieczeństwa, a wizerunkowo usiłuje poprzeć ten fakt dyplomem MSZ dla Andżeliki Borys. Niestety, w koncercie życzeń zabrakło wyjaśnienia skąd olbrzymiej skali porażka w stosunkach z Białorusią, skutkująca w praktyce uniemożliwieniem realizowania pani Borys jej celów, próżno też szukać wyjaśnienia francuskich nacisków na Polskę w kierunku integracji z Rosją oraz ograniczania polskiego wpływu na unijny budżet.


Minister Infrastruktury skierował do konsultacji społecznych projekt "Wieloletniego Programu Inwestycji Kolejowych 2010-2013". Tymczasem 21 marca kolejarskie związki zawodowe zorganizują manifestację przez Urzędem Marszałkowskim w Katowicach, w reakcji na plany likwidacji około 100 pociągów regionie, co zdaniem związkowców spowoduje zwolnienie ponad 600 pracowników Śląskiego Zakładu Przewozów Regionalnych. Związkowcy podnoszą również m.in. argument o zablokowaniu dostępu do połączeń kolejowych dla mieszkańców mniejszych miejscowości.



Za niekonstytucyjne uznane zostało przez TK rozporządzenie z 1999 r. o zwrocie kosztów kształcenia w Krajowej Szkole Administracji Publicznej przez słuchaczy, którzy nie ukończyli kształcenia lub po ukończeniu szkoły nie pracowali w administracji państwowej. Jednocześnie, ze względu na podłoże formalne zastrzeżeń, sam zwrot kosztów sędziowie uznali za zasadny.

NATO nie zamierza interweniować w Libii, jednak jej siły są przygotowane na odpowiedź na rozwój wydarzeń w sposób krótkoterminowy. Tymczasem ekonomista Nouriel Roubini ostrzega, że wzrost ceny ropy naftowej do 140 USD za baryłkę może wpędzić niektóre dojrzałe gospodarki na powrót w recesję (o kruchym podłożu "zdrowienia" gospodarki mówi również Albert Edwards). Decyzja NATO raczej nie pomoże odsunąć tego ryzyka. W kontekście powyższego interesujący jest fakt, że dolar amerykański zwiększył swoją wartość w stosunku do Euro.
Kwalifikacja zamiast poboru - już od 4 kwietnia. Tymczasem stan polskiej armii może doprowadzić do odwołania warszawskiej defilady z okazji rocznicy NATO, kiedy to do stolicy przyjechać ma sekretarz generalny paktu.
Szymon Majewski w programie satyrycznym parodiuje Szewacha Weissa, jednego z tych Żydów, którzy walczą z negatywnymi stereotypami na temat Polaków. Głupota, czy...?
Do piątku (11 marca) Krakowianie mogą zgłaszać kandydatury do Samorządowego Konkursu Nastolatków "8 Wspaniałych", którego celem jest promowanie pozytywnych postaw dzieci i młodzieży oraz upowszechnianie wolontariatu.

Inne:
Zapewnione finansowanie strategicznych gazociągówBędzie Państwowy Egzamin Nauczycielski?Niszczeją oświęcimskie zabytki z listy UNESCOUKE chce wyeliminować nieuczciwe loterieUSA chce danych pasażerów europejskich linii lotniczych"Z punktu widzenia historyka ryzyko wojny Chin z USA jest wysokie""Czwarte P to nie prokurator, a polityka"Kraków chce zakazać stawiania budynków na osuwiskachNie będzie licytacji majątku mysłowickiej spółki wodociągowejCiepło na drodze przetargu, szansą na niższe ceny?Wiceminister Budzanowski: baza w Gdańsku jest Polsce potrzebna

wtorek, 15 lutego 2011

Czekając na Godota

Często spotykam się z pewnego rodzaju niezrozumieniem ze strony znajomych mieszkających od urodzenia w mieście. Pochodzę z małej miejscowości, a problemy jakie obserwuję na prowincji są zupełnie abstrakcyjne, niezrozumiałe dla osoby, która całe życie wychowała się w miejscu posiadającym komunikację miejską, dostęp do Internetu, czy rozwiniętą infrastrukturę elektryczną. Celowo nie użyłem zaklęcia "na najwyższym światowym poziomie", ponieważ byłoby to kłamstwem - różnice pomiędzy krajami rozwiniętymi, a Rzeczpospolitą wyglądają podobnie jak różnice pomiędzy polskimi aglomeracjami, a resztą kraju.

Mieszkam w małej miejscowości na Mazowszu. Od najbliższego miasta powiatowego moja mieścina oddalona jest o ok. 20 km, a więc mniej więcej tyle ile wynosi odległość z jednego końca Warszawy, czy Krakowa na drugi. Takie odległości pomiędzy ośrodkami handlu i zakładami przemysłowymi w połączeniu z niską gęstością zaludnienia sprawiają, że bezrobocie jest bardzo duże. Ludzie, którzy nie mają ochoty marnować czasu na oglądanie telewizji i stanie cały dzień pod budką z piwem (bo o takie rozrywki jak pójście do kina jest trudno), muszą się przemieścić z miejsca zamieszkania do pracy, a te 20 km proszę potraktować jako odległość umowną, ponieważ do lokalnych zakładów przyjeżdżają ludzie aż z Radomia - niegdysiejszego miasta wojewódzkiego.

Problemem jednak nie jest sama odległość i gęstość zaludnienia, bo to raczej fakt zastany, który trudno zmienić ustawą, czy dekretem. Chociaż jak pokazuje historia takie przymusowe migracje się zdarzały, ale miały one raczej więcej wspólnego z zawieruchą wojenną i powojenną niźli z troską o sytuację materialną obywateli. Zagadnieniem, na które faktycznie wpływ ma państwo, władze państwowe i samorządowe, jest rozwój infrastruktury i komunikacji na terenach, które mają problem z dostępem do pracy i innych form spędzania wolnego czasu niż wspomniane wcześniej topienie smutków w kieliszku.

O tym, że infrastruktura drogowa jest w fatalnym stanie nie muszę w zasadzie przypominać, ponieważ każdy użytkownik dróg w Polsce zdaje sobie sprawę ze stanu jaki panuje od lat w tej dziedzinie, i to mimo przyspieszenia w tym aspekcie z powodu przygotowań do finałów Euro 2012. W związku z tym, że inwestycje w drogi lokalne, czy nawet wojewódzkie nie zostały włączone do projektu modernizacji państwa, projekt Euro 2012 nie ma żadnego wpływu na sytuację polskiej prowincji. Autostrady i obwodnice, które powstaną przed czy po roku 2012, będą służyły w istocie w znacznej większości do komunikacji pomiędzy dużymi ośrodkami takimi jak Gdańsk, Poznań, czy Katowice. Nie znaczy to oczywiście, że jestem przeciwnikiem postępu w tej dziedzinie - to sprawa równie istotna co ta, o której piszę w niniejszym artykule. Warto wspomnieć, że np. podróż koleją z Rzeszowa do Warszawy odbywałaby się zdecydowanie szybciej (o godzinę, może dwie) jeśliby istniało takie bezpośrednie połączenie.

Jeśli chodzi o komunikację na prowincji sytuacja jest absurdalna do tego stopnia, że zahacza o czarny humor. Niedawno w Nowym Mieście nad Pilicą miał miejsce słynny wypadek samochodu dostawczego, który to samochód nie wiadomo czemu wszystkie media w komunikatach informacyjnych określały mianem "busa". Z busem przystosowanym do przewożenia ludzi (czy nawet zwierząt) miał on tyle wspólnego co taboret z krzesłem elektrycznym. Jednak z jakiegoś powodu Ci ludzie zdecydowali się na podróż do pracy w takich warunkach. Powód ten to oczywiście koszt przejazdu, który ze względu na duże odległości jest zdecydowanie wyższy od dojazdu do pracy w gęsto zaludnionej Warszawie. Na domiar złego na Mazowszu nie funkcjonuje kolej, ponieważ albo jej nigdy nie było (ach ta Kongresówka), albo nieużywane tory zardzewiały po czym zostały rozkradzione przez "zbieraczy złomu".

Na koniec zostawiłem historię, która przydarzyła mi się wczoraj. Otóż jak zawsze w dzień roboczy czekałem na autobus do Grójca po godzinie 8:00 (jak większość ludzi dojeżdżających tą trasą mam wykupiony bilet miesięczny w grójeckim PKS-ie.). Z rozkładu jazdy wynika, że w dni robocze kursują przed godziną dziewiątą dwa autobusy tej linii. Proszę sobie wyobrazić zdziwienie ludzi zebranych na przystanku, marznących w siarczystym mrozie i czekających blisko dwie godziny na autobus do pracy niczym na becketowskiego Godota. Dziś dowiedziałem się, że te dwa połączenia zostały zlikwidowane na czas ferii zimowych. Okazuje się, że autobusami podróżuje tylko młodzież, a Ci ludzie czekający na przystanku siedzieli tam dla relaksu.

Oczywiście w tym czasie przejeżdżały autobusy do Grójca, ale PKS jest firmą skonstruowaną w podobny sposób co PKP i w podobny sposób rozdrobnioną. Jeszcze dwa lata temu mógłbym wsiąść do autobusu należącego np. do PKS w Końskich i dojechać do Grójca na bilecie miesięcznym kupionym na dworcu PKS w Grójcu. Dziś, mimo że obie firmy są spółkami skarbu państwa, aby dojechać do Grójca trzeba zapłacić przewoźnikowi z Końskich, którego nie obchodzi bilet kupiony u "konkurencyjnego" przewoźnika, mimo że właściciel jest ten sam i to na dodatek jest nim polski podatnik.


Pragnę również uświadomić wszystkim miastowym, że na prowincji brak prądu trwający kilka godzin zdarza się średnio co dwa tygodnie. I nie informuje o tym na czerwonym pasku TVN24 tudzież inna Superstacja - bo w sumie po co?

poniedziałek, 7 lutego 2011

"Wolne słowo TAK - wolne media NIE"

Upadek kultury jest tematem coraz częściej dyskutowanym i nie ma już chyba nikogo, kto nie zająłby jeszcze stanowiska w tej sprawie. Każdy zdanie ma, gdyż w "dobrym tonie" jest w pewnych kwestiach zdanie mieć - najlepiej właściwe. Jednostki światłe, moderujące tematy nadają dyskusji kierunek by uchronić nas wszystkich przed błądzeniem, a ukute przez nich pojęcia wskazują nam drogę. Zawsze jednak staję się podejrzliwy, gdy materia opisywana robi się na tyle zagmatwana, że wymaga nowego słownictwa. Mam wtedy wrażenie, że ktoś chce mnie oszukać. Czy to niezdiagnozowana paranoja, tego nie wiem, ale po zapoznaniu się ze stenogramem z rozmowy z Czesławem Bieleckim, którą był przeprowadził m.in. mój kolega, znów poczułem znajome ukłucie, znów zacząłem się zastanawiać: czy ja tego już gdzieś nie słyszałem?

Temat kultury jest bardzo szeroki, sam sądzę, że powiedziano już wszystko i stale powiela się jeden schemat. Punktem wyjścia jest jak zawsze wnikliwa diagnoza "jest źle", która przechodzi w "potrzeba nam", by w końcu stwierdzić, że państwo ma tego dostarczyć. O ile w kwestii potrzeb zdania są (eufemizm) podzielone, o tyle źródło i końcowe rozwiązanie nigdy się nie zmienia. Nie zdziwiło mnie że wspomniany wywiad był tylko jednym z wielu pogłębiającym koleiny, którymi wszyscy powinniśmy zdążać do celu - proporcje składników w łazankach można dyskutować do woli lecz samej potrawy już nie, alebowiem napisane jest "nie będziesz miał innych potraw"…

Czesław Bielecki jest wygląda tu na bezwiednego drążyciela status quo. Twierdzę, że brak mu dystansu do pewnych kwestii, przez co zawężył spektrum dostępnych opcji - niewykluczone, że celowo. Nie da się bowiem bronić pluralizmu i jednocześnie żądać procedur, które mają go zapewnić. Można skontrować, że prodedury są tylko instrumentami do osiągania określonych celów, ale aby cele osiągać należy je najpierw sformuować w ustawie. Skoro ustawy są z gruntu złe, to jakim cudem odnoszące się do nich procedury mogą być dobre? To błąd logiczny, wynikający z niezrozumienia procesów rządzących polityką i instytucjami. Wszelkie decyzje są podejmowane przez jednostki i nie ma znaczenia jakie ciała lub organy one reprezentują. Te jednostki w działaniu zawsze kierują się swoimi poglądami i preferencjami i nie zmienią tego żadne nowe ramy prawne ani piętrzące się stosy procedur. Każdy urząd ma i będzie mieć twarz, osobowość, konkretną agendę bez względu na życzenia ustawodawców.

W całym tym natłoku oczywistości pojawił się kolejny przepis na łazanki. Obiektywizm jako taki jest mrzonką służącą uprawdopodomnieniu paradygmatów już akceptowanych, ale jest też wypadkową wartości subiektywnych. Przykład p. Bieleckiego pokazuje mechanizm wcielania w życie przy pomocy środków politycznych zamysłów i idei jednostek o lokalnej "sile rażenia". Wyposażony w swoje poglądy wysyła jednoznaczny acz dobrze ukryty sygnał o konieczności "zmuszania do pluralizmu" pod pozorem dziwadełka, które sam nazywa "misją publiczną". Przymus i wyższa konieczność są środkiem i wytłumaczeniem sprzedawanym ludziom w zestawie, na osłodę gratis bo dziś promocja.

Twierdzenie że p. Bielecki jest zamordystą, że faszyzuje, że goli się chlebem to krzywdzące uproszczenie - żyjemy w czasach w których nic nie jest proste. Aż chce się powtórzyć za klasykami gatunku "Wolny rynek jest jedynie instrumentem". Bielecki, jak przystało na prawdziwego chrześcijanina, podsuwa teorię "niepokalanego poczęcia" - wolne słowo tak; wolne media nie. Ludziom małej wiary sprzeczności takiej postawy nie trzeba wykazywać ponieważ wiedzą, że każda ingerencja w rynek mediów jest zamachem na wolność słowa. Jedynym wyjściem z logicznego impasu jest pozostawić te kwestie mechanizmom rynkowym. Tak jak i w innych sferach gospodarki tak i na rynku mediów by osiągnąć pluralizm wystarczy zlikwidować bariery stojące na jego przeszkodzie. Oznacza to głównie rozwiązanie komisji, rad, zlikwidowanie koncesji, ciał kontrolujących etc. W wyniku takiego działania powstanie olbrzymia ilość stacji i rozgłośni zróżnicowanych pod względem zasięgu, tematyki, finansowania czy technologii. To wszystko sprawdzona w praktyce teoria poparta dowodami z różnych dziedzin życia, a mimo to na samo wspomnienie o wolnym rynku tuzowie porządku medialnego pukają się w czoła. Skąd ten wstręt do wolności?

Internet udowodnił już, że do osiągnięcia wszystkich celów, nad którymi wiecznie biadolą znawcy problematyki mediów, wystarczy brak państwowej ingerencji. Ta świadomość zakorzeniła się już tak głęboko że jakiekolwiek próby racjonowania tego medium zawsze wywołują jednoznaczne glosy oburzenia. Jakie są powody dla których pozostała część rynku nie miałaby się rządzić tymi samymi prawami ? Argumentów jest wiele ale żaden do mnie nie trafia. Pan Bielecki, wielce zatroskany o poziom kultury w każdym jej przejawie, wprawnie wylicza nieuchronne następstwa prorynkowych reform. A to roztkliwia się nad ponurym losem teatru, a to wieszczy renesans pornografii, inwazję reklam, infantylizację przekazu i degradację treści. Antidotum ma być sformułowana w ustawie "misja publiczna", która sprowadza się do reglamentowania najbardziej pożądanych przez ludzi treści. Taka dietetyka mediów. Nie wnikam czy wielogodzinne katowanie oper mydlanych szkodzi, lub czy powinno być więcej muzyki poważnej w radio. Mam wątpliwości czy ramówka TVP Info nie wypacza rzeczywistości równie skutecznie, co sesje porno. Sprzeciwiam się odgórnemu racjonowaniu programów w oparciu o dekrety państwowe, zawierające jedynie słuszne proporcje.

Zostawmy na chwilę temat misji. Pomimo głoszonych przez wielu tez, procesów rynkowych nie da się wedle uznania włączać i wyłączać. One działają nieustannie, w każdej rzeczywistości którą człowiek władny jest zbudować. Można powiedzieć że Wolny Rynek w odniesieniu do działań człowieka jest teorią wszystkiego, ma bezpośrednie przełożenie na każdy aspekt życia. Nie inaczej jest na rynku mediów. Niewłaściwe decyzje programowe powodują określone skutki np. odpływ widzów do rozgłośni konkurencyjnych. Nie ma w tym nic złego, bo każdy powinien ponosić konsekwencje swoich wyborów - czy to podmiot czy to jednostka. Śmiem twierdzić, że powodów dla których ludzie tracą zainteresowanie wyższą kulturą nie da się wyeliminować żadną ustawą. Coraz niższy poziom kultury nie jest efektem braku regulacji, ale zachwianiem proporcji pomiędzy podażą i popytem bo zwiększanie dostępności do twórczości, hasło które ludzie pokroju p. Bieleckiego niosą na sztandarach, skutkuje spadkiem jej wartości. Przyczyną jest choćby niż demograficzny i społeczna niezdolność do generacji wymaganej ilości artystów. Z drugiej strony regulacje sztucznie zwiększają zapotrzebowanie. Efektem może być tylko spadek jakości czego osoby nastawione pro nie widzą i nie rozumieją. Błędem jest sądzić, że to obecny poziom jest odrażająco niski - będzie gorzej, dużo gorzej. W niedalekiej przyszłości kultura sięgnie dna i nastąpi rynkowa korekta w postaci powrotu do akademickich ideałów. Czy to źle?

Osoby, którym naprawdę zależy na wysokiej kulturze, powinny zrozumieć, że wszystko co dzieje się dookoła jest dla nich dobre. Zalewu rynsztokowych treści nie da się powstrzymać, więc pozostaje tylko zatkać nos i przeczekać. Owszem, można interweniować, snuć teorie o konieczności cywilizowania lub zmuszać ludzi batem do pokazywania się w teatrze ale na dłuższą metę opóźnianie kulminacji nie ma sensu. Polaryzacja programowa jaka następuje jest zdecydowanie zjawiskiem pozytywnym. Od jakiegoś czasu wiadomo że popularnej telewizji i sztuce, kulturze nie jest po drodze. Im wyraźniej będzie to widoczne, tym szybciej treści które ich heroldowie chcą ustawowo przeszczepiać znajdą dla siebie nowe formy przekazu. Jedyną naszą powinnością jest stworzyć warunki dla ich nieskrępowanego rozwoju. Więc apeluję o refleksję i opamiętanie: "Przede wszystkim: nie przeszkadzać".

niedziela, 6 lutego 2011

John Cleese o wspomnieniach z lat '60

John Cleese: Na hasło "lata 60." ludzie dzisiaj mają różne skojarzenia: rock, seks, narkotyki i tak dalej - ale dla mnie najważniejszym wspomnieniem tej dekady są podatki. Mieliśmy wtedy socjalistyczny rząd, który na wszystko miał tylko jedną odpowiedź: podnieść podatki. Jako młody człowiek na dorobku pracowałem bardzo ciężko, ale to oznaczało tylko tyle, że wpadłem w 83-procentowy próg. Co oznacza ta pańska mina?

Wojciech Orliński: Niedowierzanie i chęć sprawdzenia w internecie zaraz po zakończeniu wywiadu.
- Awans do klasy średniej średniej
Najwyraźniej niektórym trudno zrozumieć, że zanim Rząd "da", będzie najpierw musiał "obdarowywanym" zabrać, a im więcej wydatków "publicznych", tym więcej trzeba zabrać.

piątek, 4 lutego 2011

Potrzebny jest bunt - rozmowa z Czesławem Bieleckim

RatujmyTrójkę: Czesław Bielecki - architekt, publicysta, polityk. W czasach PRL - opozycjonista, założyciel podziemnego wydawnictwa CDN, w latach 1997-2001 poseł na Sejm III kadencji z ramienia AWS. W wyborach samorządowych w 2010 powrócił do polityki jako bezpartyjny kandydat z ramienia PiS na prezydenta Warszawy.

Jest Pan członkiem Stowarzyszenia Architektów Polskich, Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, PEN Clubu, a przede wszystkim Stowarzyszenia Wolnego Słowa, do którego należą między innymi Bronisław Komorowski i Jan Dworak...

Czesław Bielecki: … I mnóstwo ludzi, którzy zajmowali się w Polsce robieniem czegoś dla wolnego słowa, a potem w wielu wypadkach o tym zapomnieli. Twórca Niezależnej Oficyny Wydawniczej Mirek Chojecki i Grzegorz Boguta to dla mnie w dziedzinie wolnego słowa zdecydowanie ważniejsze postaci z opozycji.

W 2007 roku SWS pisało ustawę dotyczącą ładu medialnego.

O ładzie medialnym pojawiało się dokładnie tyle samo ustaw co o ładzie przestrzennym. Tego drugiego nie można uzyskać bez utworzenia ładu własnościowego i twardego określenia w preambule, po co się taką ustawę tworzy oraz nie podając narzędzi, które sprawią, że nowa ustawa będzie lepiej regulowała daną dziedzinę niż poprzednia. W Sejmie RP brak takiego obyczaju, więc następuje inflacja legislacji, a nowe projekty aktów prawnych zaczynają służyć w wielu wypadkach wyłącznie zaistnieniu ich autorów.

Czemu w takim razie potrzebne są regulacje prawne?

W dziedzinie, którą się zawodowo zajmuję obowiązuje zasada “2+2”. Oznacza ona, że są dwa poważne powody planowania przestrzeni: zapobieganie rozpraszaniu zabudowy (oszczędność przestrzeni i pieniędzy) oraz ochrona terenów otwartych przed “zaśmiecaniem” budynkami. Służą temu dwa narzędzia: ograniczenia w dziedzinie praw użytkowania i zabudowy. Analogicznie w ustawie medialnej: rynek nie może być jedynym regulatorem. Przedstawienia teatralne wabią mniej reklamodawców niż filmy erotyczne, programy dziecięcie - mniej niż kierowane do dorosłych, a muzyka rozrywkowa jest bardziej popularna niż muzyka klasyczna. Istnieje jednak coś takiego jak misja publiczna i mówienie, że władza nie wie czym ona jest - jest po prostu śmieszne.

Następnym elementem jest informacja. Niedawno na konferencji poświęconej rozgłośni Radio Wolna Europa, nawiązałem do jej sztandarowej audycji „Fakty, Wydarzenia, Opinie”. Dzisiaj są opinie, długo, długo nic, potem wydarzenia, często nierzeczywiste, bo kreowane przez media. A na samym końcu fakty.

W wyniku takiego “informowania” i rezygnacji z funkcji edukacyjnych, w telewizji nie ma prawie w ogóle teatru, wartościowe filmy dokumentalne nie są dostępne w godzinach normalnej oglądalności, a zobaczenie filmu nominowanego do Oscara wymaga od widza nie lada wysiłku, bo nadawany jest on nad ranem.

I to można naprawić ustawą?

Oczywiście, że nie. Ustawa może dokonywać wyłącznie egzegezy fundamentalnych zasad, a to wystarczy określić w paru zdaniach. Może ona zwracać uwagę na to, aby obywatel był obiektywnie informowany, może dawać pierwszeństwo faktom i wydarzeniom je tworzącym, a także oddzielać je od komentarza i opinii. To jest tylko ogólna zasada, która w zupełności wystarczy - reszta jest kwestią egzekwowania tego przez władzę wykonawczą.

My w dyskusjach o ustawie medialnej wycofujemy się na zupełnie niezrozumiałe pozycje - cyzelowania mechanizmów wyboru gremiów, które wybiorą kolejne gremia. Innym przykładem takiego działania jest praca komisji parlamentarnych, nieważne czy chodzi o aferę Rywina, hazardową czy Smoleńsk: zajmowanie się przez komisję sumowaniem większości rządzącej w parlamencie zamiast faktami jest zaprzeczeniem sensu istnienia takiej komisji. Nieporozumieniem jest więc dyskusja dotycząca powołania apolitycznych członków jakiegoś ciała, ponieważ mogą oni nie być afiliowani przy danej partii, ale mimo wszystko być przez nią kierowani. Przykład: prezydent od objęcia urzędu jest bezpartyjny, lecz to czy będzie obiektywny zależy od tego jak rozumie swoją misję, a nie od złożenia legitymacji. Dlatego “zabezpieczanie” przed partyjniactwem i stronniczością poprzez delegowanie “bezpartyjnych fachowców” jest pozbawione sensu. Chodzi o etos, misję tego ciała, a my próbujemy kazuistyką legislacyjną przeskoczyć problem zasadniczy, czyli pewien zły obyczaj prawny.

Czyli od czasów PRL-u nic się nie zmieniło w legislacji, ponieważ nie było zmiany owych obyczajów prawnych?

Tajemnicą poliszynela jest, że rząd Platformy Obywatelskiej podważając autorytet mediów publicznych, zarzucając im spolityzowanie i stronniczość, de facto głosuje za mediami komercyjnymi, które niewątpliwie są stronnikami PO. Na szczęście jest w Polsce pewne parcie publiczności politycznej i nawet formacja o określonym znaku ideowym pewne fakty musi podawać, dla utrzymania wiarygodności. Jestem więc dalece odległy od interpretacji rzeczywistości, która by próbowała przyrównać te niedoskonałe, ale wolne media w Polsce do tego co było za czasów PRL-u.

Chciałbym odwołać się do pisma “Opinia”, które szczególnie powinno być bliskie prezydentowi RP, wydawanego przez Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela od 1976 roku, którego staropolskie motto brzmi: “z własnego prawa bierz nadania”. Oznacza to: nie czekaj na regulacje prawne - twoje własne prawa człowieka i obywatela, twoje niezbywalne prawo do wolności określają co wolno Ci robić. Żaden urzędnik, czy ciało ustawodawcze nie musi nadawać Ci praw, które posiadasz z natury jako osoba ludzka, a każdy kto manipuluje procedurami działa poza prawem i narusza prawo. Samo słowo “procedura” jest zresztą w języku polskim nadużywane. W języku angielskim i francuskim znaczy ono: “sprawdzony, skodyfikowany, zrutynizowany sposób dochodzenia do pewnego celu”. Jeśli zatem mówimy po francusku lub po angielsku: „procedura wyłonienia kierownictwa telewizji publicznej gwarantującej bezstronność realizacji misji” oznacza, że jest ona mierzalna skutkiem. Pod koniec, w wyniku selekcji tych ludzi i narzucenia im określonych regulaminów, zachowań - mogących mieścić się na połowie kartki A4 - łatwo można stwierdzić czy spełnili wspomniane wymogi, czy też wylądowali tam dżentelmeni i damy, którzy kierują instytucją emitującą niezmiennie coś ciekawego o godzinie pierwszej w nocy, lub zgoła nigdy, bo “takie są wymogi rynku i rentowności spółki”.

Okrężną drogą wróciliśmy do kwestii misji publicznej. W jaki sposób ją egzekwować?

Istnieje monitoring mediów publicznych i wiemy np. że jeśli następuje istotny społecznie fakt, to możemy stwierdzić, czy stronnicy różnych poglądów byli tam obecni. Nie ma to być mierzone ich udziałem w parlamencie, ponieważ, jak to dowcipnie powiedział profesor Bartoszewski, „prawda nie zawsze leży pośrodku - prawda leży tam, gdzie leży”. Wartościowa jednostka może mieć rację, a zbiorowość się mylić - dlatego ta pierwsza powinna być dopuszczona do głosu. Dopóki jest tak, że w Polsce są media, w których widoczne jest pełne spektrum poglądów, to można powiedzieć, że Polska jest krajem ludzi wolnych - jednak jeżeli oni sami się niewolą, to i sami ponoszą za to odpowiedzialność. Dlatego inicjatywa leżeć powinna po stronie obywateli, którzy powinni buntować się, tak jak Ci, którzy bronią dziś Trójki buntują się przeciwko wszechobecnej stronniczości i rugowaniu głosów zdrowego rozsądku, czy pewnych stanowisk oryginalnych.

Przykładowo. Dla mnie pozbawione jest sensu zastanawianie się czy Rosjanie przeprowadzili zamach. Trzeba za to zajmować się faktami, a w Rosji w przypadkowy sposób często ginęły nieprzypadkowe osoby (np. przy zachowaniu wszystkich proporcji Bolesław Bierut) - i z tym obiektywnym obrazem sytuacji liczyć powinien się każdy, kto planuje tam podróż. W przypadku podróży do Katynia, od strony logistycznej odpowiadał rząd, a za stronę grzecznościową - Kancelaria Prezydenta RP, to jasno wyznaczają określone regulacje. Media, które nie umieją podawać takich informacji są nierzetelne. Kierownictwo mediów publicznych powinno wyłącznie na to zwracać uwagę i umieć powiedzieć: „szkoda, że to nasz rząd nie dopilnował pewnych rzeczy, które doprowadziły do katastrofy”, zamiast „za katastrofę odpowiadają ci, których my nie lubimy” - bo to jest właśnie opinia i interpretacja.

Jeśli z kolei dyskutujemy o ZUS, zdrowiu, czy o demografii, nie może być tak, jak w znanym żydowskim dowcipie: „Ile jest 2x2? 4?”, na co pada pytanie: „a ile Pan chciał aby było?”, a można niestety powiedzieć, że całe nasze rozważanie o mediach do tego się sprowadza. Znany polski plakacista i grafik, Henryk Tomaszewski, w momencie wybuchu Solidarności po sierpniu 1980 r. zrobił taki plakat: „Żeby 2+2 zawsze było 4” - można ten plakat puszczać jako spot, bo naprawdę chodzi dokładnie o to. Jako obserwator sceny politycznej mogę powiedzieć, że tu w dalszym ciągu jest „A ile Pan by chciał, żeby było?”.

Deklaruje Pan, że Trójka jest jedynym radiem, którego jest Pan w stanie słuchać. Czy śledził Pan perturbacje w tym medium?

Czytałem bardzo celny artykuł Wojciecha Manna, który mówił miedzy innymi „odpieprzcie się od Trójki”. Bardzo mi się podobała Trójka jaką robił Skowroński i żałowałem, że doszło do konfliktu między nim a Niedźwieckim, ale takie spory personalne zawsze się mogą zdarzać.

Media są po to, aby kontrolować władzę i patrzeć, czy opozycja jest dla niej alternatywą. Najbardziej mnie boli w pozostałych stacjach mediów publicznych to, że się skomercjalizowały do poziomu jednolitej sieczki. Bardzo lubię słuchowiska, audycje, stałą publicystykę oraz lektury książek i uważam, za karygodną każdą rzecz, która je z radia ruguje. Nie dlatego, że jestem coraz ważniejszym - ze względu na starzenie się społeczeństwa - pokoleniem, stanowiącym tzw. target dla reklamodawców. Uważam, że ktoś kto przestał być targetem dalej ma prawo słuchać radia, mieć dostęp do wysokiej kultury.

Każda strona, w konflikcie o media publiczne mówi, że walczy o pluralizm. Uważa Pan, że ten pluralizm znajduje się w sferze faktów czy opinii?

To można obiektywnie zmierzyć. Upadek polskiej nauki w rankingu światowym ocenić można po ilości i miejscu cytowań naszych prac badawczych, źle prowadzoną politykę społeczną po największej ilości ludzi na zasiłku chorobowym, najmłodszych emerytach i rosnącym w niebezpieczny sposób deficycie budżetowym. Można obiektywnie zmierzyć, że w stosunku do pewnych zachodnich kanałów tematycznych, czy nawet naszych, jak Ale Kino, po prostu mamy dojmująco mało pewnej klasy dzieł sztuki, które są pokazywane w telewizji.

Gdy rozmawiamy z obcokrajowcami na temat funkcjonowania mediów publicznych w Polsce, opowiadamy jak politycy postępują w polskich mediach, jak zarządy składają się de facto z nominatów partyjnych, nasi rozmówcy reagują zdumieniem. Kolega z Norwegii przez długi czas nie był w stanie w ogóle zrozumieć istoty problemu, bo takie zachowania nie leżą w ich mentalności. Jak można zmienić obecną sytuację?

Cieszy mnie, że zauważacie problem, bo jesteście ludźmi młodymi i zdajecie sobie sprawę, że jest to dla Waszego pokolenia niebezpieczne. Moja rodzina polityczna – paryska “Kultura” i Jerzy Giedroyć - na samym początku konstytuowania się wolnej Polski mówili, że media mają pewną rolę edukacyjną.

Sytuacja w mediach publicznych jest odwzorowaniem degradacji polskiego parlamentaryzmu, ponieważ naprzeciwko siebie stają nie przeciwnicy, a wrogie armie. Media w sposób nieuprawniony używają sformułowania „wojna polsko-polska”. Jeżeli ja z Panami o czymś dyskutuję, to nie jest to wojna: to wymiana poglądów, ekspresja pewnego konfliktu interesów lub racji. Używanie słownika militarnego w stosunku do debaty publicznej jest nadużyciem i nieporozumieniem jest założenie, że kto pierwszy to zrobi będzie stygmatyzował oponenta. Podstawowym sensem parlamentu jest to, że ludzie spierają się aby wypracować najlepsze rozwiązania, konfrontować fakty, rozumowania, spekulacje i zapatrywania na przyszłość. Istnienie parlamentu pozbawiono tego sensu - teraz chodzi wyłącznie o przegłosowywanie dla zasady, jest maszynką do głosowania.

Kolejny nonsens polskiego parlamentaryzmu polega na tym, że sam parlament w zbyt dużym stopniu uczestniczy w pracach nad ustawami. Ustawy powinny być domeną pracy rządu, który powinien znajdować spójne rozwiązania, a parlament winien większością głosów je akceptować lub odrzucać. W efekcie majstrowania przy ustawach w toku prac legislacyjnych, coraz częściej są one wewnętrznie sprzeczne i pozbawione tego, od czego zaczęliśmy dyskusję - ostrza legislacyjnego. Ustawodawca zapomina po co w ogóle ten skalpel ostrzył, po co chciał nim operować.

Czy można uratować media publiczne nie zmieniając całości systemu, nie robiąc reformy ustrojowej – ze zmianą konstytucji włącznie?

To raczej błędny trop. W czasach komunizmu mówiliśmy często w opozycji, że system to nie tylko kompletnie anonimowa struktura i jej mechanizmy, ale także ludzie. Jeżeli totalitaryzm w Polsce był łagodniejszy niż w Rumunii i Rosji, to dlatego, że Polacy są ludźmi bardziej tolerancyjnymi i pozbawionymi pewnego typu fanatyzmu, “ortodoksyjnej konsekwencji” - część tego polskiego ducha udzieliła się także rodzimym komunistom. Nie znaczy to, aby zdejmować z nich odpowiedzialność za firmowany system, ale podstawową częścią systemu są ludzie, którzy się na coś godzą. Mówiąc “trzeba zmienić system”, trzeba raczej zmienić mentalność i obyczaje ludzi którzy będą korzystać z prawa.

Ale czy ten system nie wpływa na ludzi, na to w jaki sposób rozumują?

Oczywiście, to jedno z licznych znanych z socjologii i historii sprzężeń zwrotnych, ale wolałbym o tym mówić w stosunku do dziedzin bardziej technicznych i zdawałoby się bardziej wymiernych jaką jest samo funkcjonowanie administracji publicznej, w której od 21 lat odbywa się proces reorganizacji i zmiany struktur, ale nie zmienia się sposobu działania.

Istotę misji publicznej możemy definiować negatywnie. Nie polega ona na konkurowaniu z telewizją komercyjną w dziedzinie oglądalności, ale też nie oznacza kompletnego zanudzania ludzi w imię misji - najbardziej wzniosła katolicka, lub antykatolicka obróbka ideologiczna obywatela spowoduje, że otrzymamy kanał, którego nikt nie będzie oglądał. Nie chodzi też o bezkarność biurokratów, którzy narzucają społeczeństwu jakieś sposoby indoktrynacji, które nazywają “obiektywną i interesującą informacją o podstawowych rzeczach”. Przecież wiemy, że np. godziny emitowania w telewizji publicznej obrad Sejmu spowodowały kompletną deformację zachowań posłów.

Uważa Pan, że transmisje obrad Sejmu powinny zostać zdjęte z anteny?

Nie, ale też nie powinny one skłaniać posłów do wymądrzania się tylko na okoliczność pojawienia się na antenie, aby ich elektorat mógł zobaczyć jak naszczekali premierowi, albo obsobaczyli opozycję. Nie może też być tak, że telewizja nie informuje o zupełnie podstawowych zjawiskach globalnych. Dlatego namiętnie czytam gazety, ponieważ znajduję w nich informacje, które w dziennikach telewizyjnych nie występują, choćby były najistotniejsze na świecie. To, że Chiny mają 10 proc. wzrost PKB jest istotne. W czasach kiedy Polska miała PKB równe ¼ chińskiego, Chińczycy już budowali 5.000 km autostrad rocznie, czyli tyle ile Polska miała wybudować dróg przez te 20 lat. Polsce daleko do Chin, ale ministrowi Grabarczykowi jeszcze dalej do zrozumienia, że kilometr składa się z 1000 metrów, i że nie buduje się go dziś ręcznie i nie wozi furmankami w ramach szarwarku. Można powiedzieć, że rozumienie liczb - milionów i miliardów złotych, kilometrów, ton - jest jednym z elementów misji publicznych. Podatnik musi rozumieć, że Warszawa ma w tym roku budżet 13 miliardów złotych, w tym ponad 2 mld to zdolność kredytowa wynikająca z zaciąganego długu i niemal rok w rok Warszawa nie realizuje planów na 1 mld, bo te nie są przygotowane przez rosnące rzesze urzędników. Tymczasem choć w Ameryce mówi się “podatnik amerykański”, w Polsce wciąż nie mówimy “podatnik polski”.

Jeżeli były premier Jan Krzysztof Bielecki lekceważąco wypowiada się o wystąpieniu swojego byłego wicepremiera Leszka Balcerowicza, w którym ten mówi, że nie można po prostu wrzucić pieniędzy w jakąś czarną dziurę, i że ZUS to worek obietnic rządu, a nie instytucja finansowa, to należy z tym poważnie dyskutować. Dziennikarz - w tym wypadku Beata Michniewicz - powinien bardzo brutalnie zaatakować rozmówcę, tak jak atakuje nieraz w celu spowodowania mniejszej lub większej sensacji. To było akurat miejsce na bardzo ostrą dziennikarską interwencję – “czy Pan premier zmienił swoje zdanie na temat byłego wicepremiera i twórcy polskiej reformy monetarnej?” To są rzeczy, o których należy rozmawiać w sposób poważny.

Mam poczucie, że media uczestniczą w ogromnym spektaklu przykrywania faktów jednych przez drugie i rzeczy ważnych przez mniej ważne. Dlatego Polacy są w ogromnym stopniu niedoinformowani i niewiele wiedzą o globalnym społeczeństwie, w którym żyją. Jeśli Jan Krzysztof Bielecki mówi, że dziura budżetowa była niedoszacowana, to moim zdaniem dziura informacyjna, w której Polska się znalazła, ma już rozmiary niebezpieczne dla świadomości Polaków jako ludzi i jako obywateli.

Rozmawiali: Piotr Dopart i Jacek Tomczyk
Zdjęcia: Mariusz Redlicki

Grupa Ratujmy Trójkę zaprasza do wypowiedzi wszystkie chętne osoby związane z mediami - kontakt w sprawie wywiadu możliwy jest drogą mailową: piotr.dopart@ratujmytrojke.pl lub jjthompson@ratujmytrojke.pl

Źródło: www.ratujmytrojke.pl

środa, 26 stycznia 2011

Apocalypse Now!

Oni zaraz przyjdą tu

Skomlemy o dobicie, o Apokalipsę, która nie nadejdzie. Maszerujemy z pochodniami i wandejską pieśnią na ustach powtarzając za refrenem, że "oni zaraz przyjdą tu". Miesięcznice powtarzane skrycie od 1793 roku ujawnione w Państwie Polskim dopiero po upadku żelaznego anioła w najczarniejszy z czarnych poranków. Wzbudził on w polskich Apokaliptykach nadzieję na nadejście końca, w każdy dziesiąty dzień miesiąca wyglądamy krwawych aniołów zagłady, Napoleonów, Robespierre'ów i Kiszczaków. Oni jedynie mogą nas zbawić - bez Judaszów zbawienie nie jest możliwe.




Lubiłaś światło świecy - będziesz miała świece dwie

Chodzimy więc po chodnikach pokrytych stearyną, krzyczymy, że tylko pod tym znakiem Wandea jest Polską, a Polak jest Austriakiem. Krzyczymy do zbrojnych oddziałów "ukamienujcie nas", "ukrzyżujcie". Mamy swego proroka, któremu chcemy ofiarować męczeńską śmierć i miejsce po Jego prawicy. Wołamy "Jarosław", gdy widzimy krzyż, pragnąc kaźni, cierpienia. Polski maso-mesjanizm nie może znaleźć ujścia i wije się w konwulsyjnych spazmach cierpienia i błagania o miłosierny cios w plecy, przynoszący ulgę szelest spadającej gilotyny.

Jednak Najciemniejsza to nie Francja Robespierre'a, czy przynajmniej Serbia, gdzie przeciwnik ma twarz i wie co zrobić gdy mu się w nią pluje. Tu nie można nikogo wyzwać na pojedynek na ubitej ziemi, bo - jak pisał Herbert - tu błoto jedynie, w które tylko można się zapaść i czekać na dobicie.

Nóż ten był do chleba

Kiedy nie można liczyć na miłosierdzie rodaków - ratunek musi przyjść z zewnątrz. Wypatrujemy więc braci Słowian w nadziei na pomoc i bezwzględnych Teutonów, którzy ulżyliby w cierpieniu biednemu narodowi nowego Jeruzalem, które ma nadejść po męczeńskim dniu zagłady. Liczymy na nowy Potop, który zniszczy to co plugawe, a zostawi jedynie prawe i sprawiedliwe. Czekamy na roztopienie skandynawskiego lodowca, który pochłonie nasz nizinny kraj w powodzi krwi i rozpaczy.

Jednak wybawienie nie następuje. Cierpimy jak Tantal pomiędzy głazem, który w końcu musi spaść - a nie spada - a zatrutą rzeką, z której nie możemy zaczerpnąć samobójczego łyku wytchnienia. Umieramy więc w każdej sekundzie umrzeć nie mogąc. Czekamy przyjścia Bestii, która da nam zbawienie i wieczny spokój duszy po wieki wieków.

Amen

Bibliografia: Andrzej Stasiuk "Dziennik pisany później", Zbigniew Herbert "Bezradność", Władimir Sorokin "Lód"

wtorek, 18 stycznia 2011

Kto ma media publiczne - przegrywa wybory

Ta część społeczeństwa, która śledziła przez ostatnie miesiące perypetie związane z mediami publicznymi musi przyznać, że jest to jedno z najciekawszych widowisk ostatnich lat. O ile towarzysząca każdej zmianie układu sił w parlamencie międzypartyjna żonglerka stanowiskami nikogo już nie dziwi, to ta związana z TVP i Polskim Radiem była i jest wyjątkowo widowiskowa, tym bardziej, że – w przeciwieństwie do zwyczajowych roszad – jej zasady nie przypominają niczego podobnego w krajach, w których wolność mediów i pluralizm są pielęgnowane znacznie dłużej niż w naszej kwitnącej demokracji. Fakt ten zaciemniać mógł nie tylko obraz aktualnej sytuacji w mediach publicznych. Prosimy zatem o potraktowanie niniejszego tekstu jako rzucenia nieco światła na cały ten medialny galimatias.

(...)

Publiczne, czy państwowe?
Aby móc odpowiedzieć na pytanie „dlaczego warto walczyć o media publiczne”, musimy zacząć od kwestii absolutnie podstawowej – jasno powiedzieć sobie czym media publiczne różnić się mają od tych prywatnych. Państwowe radiofonia i telewizja definiowane są tak naprawdę przez wymóg przestrzegania tak zwanej misji publicznej, której wyraźna definicja zawarta jest w Ustawie o Radiofonii i Telewizji z 1992 roku. Główne filary owej definicji tworzą: pluralizm, bezstronność, wyważenie i niezależność, tak więc w świetle art 21. p. 1 ustawy o radiofonii i telewizji z dnia 29 grudnia 1992 roku publiczna radiofonia i telewizja oferować ma „całemu społeczeństwu i poszczególnym jego częściom, zróżnicowane programy i inne usługi w zakresie informacji, publicystyki, kultury, rozrywki, edukacji i sportu, cechujące się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością oraz innowacyjnością, wysoką jakością i integralnością przekazu”. Wydawałoby się, że sformułowanie owo nie pozostawia wiele do interpretacji, niemniej jednak na nadużycia w tej materii pozwalali sobie politycy bodaj wszystkich opcji politycznych, które kiedykolwiek miały choćby ograniczoną kontrolę nad mediami.

Tak oto po wielu latach niegospodarności (za której ukoronowanie można uznać kontrowersyjny budynek TVP) i zbiorowego gwałtu dokonywanego przez całą „kastę” rządzącą, społeczeństwo dostrzegło już, że media publiczne przekształciły się w prywatny folwark kolejnych „grup desantowych”, które wymieniały się stołkami przy każdym dokładniejszym przetasowaniu na szczycie, transformując publiczną radiofonię i telewizję de facto w media prywatne, finansowane jednak przez całe społeczeństwo. Innymi słowy, media publiczne zaczęły konkurować z prywatnymi na polach zdominowanych przez te ostatnie, co musiało doprowadzić do ich kryzysu. Obiecanej odnowy nie przyniosła niedoszła koalicja PO-PiS. Gdy Prawo i Sprawiedliwość wygrała wybory, rozgoryczona porażką Platforma odrzuciła propozycję utworzenia rządu (jak przyznał Jarosław Gowin w wywiadzie dla Wprost na jesieni 2009 roku). PiS zawiesiła więc swoje obietnice na kołku w zamian za zdolność koalicyjną z LPR i Samoobroną. Sytuacja w mediach uległa wręcz pogorszeniu, gdyż nowa ekipa nie miała kwalifikacji i doświadczenia, które predestynowałyby ją do zarządzania publicznymi nadawcami. Można powiedzieć, trawestując słowa posła Tadeusza Woźniaka z posiedzenia w dniu 24 czerwca 2009 roku, że media publiczne przerodziły się w media państwowe. Różnica jakże subtelna, a zupełnie zasadnicza.

Sens prezydenckiego weta
Kolejna rządząca ekipa obrała strategię zgoła odmienną. W geście Piłata umyła ręce i postanowiła udawać niezainteresowaną. Nie ulega wątpliwości, że ten krok Platformy Obywatelskiej podyktowany był obawą przed spadkiem poparcia społecznego. Ograniczono się jedynie do działań pozornych, którym ostatecznie „ukręcił głowę” sam premier Tusk, w pełni świadomie zrywając zawarte z SLD zawieszenie broni, zmieniając treść ustawy przed finalnym głosowaniem, które miało przełamać prezydenckie weto śp. Lecha Kaczyńskiego. Tym sposobem Platforma utrwalała prezydencki wizerunek „hamulcowego zmian”. Czy słusznie?

Lech Kaczyński zawetował łącznie dwie ustawy medialne (w latach 2008 i 2009) i na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że utrwaliło to podsycaną wtedy przez ekipę PiS-SLD patologię w mediach publicznych. Sojusz wyszedł zresztą z tej sytuacji bez wizerunkowego szwanku, ponieważ kontrola nad przekazem radiowym i telewizyjnym wraz z Prawem i Sprawiedliwością zapewniła Grzegorzowi Napieralskiemu dobry wynik w wyborach prezydenckich i umocnienie w strukturach partyjnych; odpowiedzialność za medialny bałagan SLD zepchnęła zręcznie na swojego koalicjanta. Obraz Lecha Kaczyńskiego zmienia się jednak zasadniczo, jeśli zapoznać się z uzasadnieniami wet. Wyziera z nich bowiem zgoła inny od lansowanego wizerunek byłego prezydenta, wizerunek prezydenta wszystkich Polaków, a nie tylko PiSowskiej zawalidrogi. Lech Kaczyński zdawał sobie doskonale sprawę z fatalnej sytuacji, ale także z zagrożeń, jakie niosły obie ustawy medialne autorstwa Platformy. Trudno było jednak przekazać to opinii publicznej, która zdążyła oswoić się z prezydencką „gębą”, mimo że uzasadnienia wet dostępne były na rządowych stronach internetowych.

Tak więc w uzasadnieniu do weta ustawy z dnia 25 kwietnia 2008 roku Prezydent Lech Kaczyński zaznacza, że widzi potrzebę kompleksowej reformy mediów publicznych. Jednocześnie zwraca uwagę, iż przygotowana ustawa była niedopracowana. W dokumencie czytamy między innymi:
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej nie negując potrzeby wprowadzenia niezbędnych zmian w zakresie funkcjonowania radiofonii i telewizji, oczekuje od ustawodawcy przygotowania kompleksowej reformy, w której zmiana sposobu wyłaniania kadry kierowniczej mediów publicznych nie będzie jedynym celem ustawy, lecz co najwyżej jednym ze środków do poprawy funkcjonowania jednostek publicznej radiofonii i telewizji.
Prezydent zarzucił autorom projektu, że ustawa nie gwarantuje odpartyjnienia Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz wzmocnienia jej autorytetu. Jednym z argumentów było zawarte w ustawie przeniesienie kompetencji KRRiT na organ podległy radzie ministrów jakim jest Urząd Komunikacji Elektronicznej. Prezydent argumentował:
(...) rozwiązaniem typowym dla państw niedemokratycznych jest włączenie publicznych nadawców medialnych w system organów nadzorowanych przez administrację rządową.
Z jednej strony Lech Kaczyński świadom był faktu, że nie tylko administracja rządowa może przekształcić media publiczne w narzędzie agitacji konkretnej partii, czy koalicji. Prezydent znalazł się jednak w tym trudniejszej sytuacji, będąc zmuszonym do wybrania mniejszego zła. W efekcie podjętych przez niego decyzji, nieoficjalna koalicja PiS-SLD rządziła mediami publicznymi aż do wyborów prezydenckich w 2010 roku, dzieląc między siebie anteny Polskiego Radia i Telewizji. Warto jednakże zauważyć chęć rozpoczęcia merytorycznej dyskusji na temat reformy mediów publicznych, mimo oczywistych szkód poczynionych w mediach publicznych przez partie Jarosława Kaczyńskiego i Grzegorza Napieralskiego.

Jak czytamy w podsumowaniu decyzji:
Uważam, że niezbędnym i istotnym elementem przyszłej debaty stać się powinny również zagadnienia objęte ustawą z dnia 25 kwietnia 2008 r., którą - na podstawie art. 122 ust. 5 Konstytucji - przekazuję Sejmowi Rzeczypospolitej Polskiej do ponownego rozpatrzenia.

Powrót rządowych mediów
Tempo wydarzeń powróciło do pełzającego marazmu aż do 24 czerwca 2009 r., kiedy to Sejm uchwalił ustawę o zadaniach publicznych w dziedzinie usług medialnych, która to ustawa również została zawetowana przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ustawa likwidowała opłatę abonamentową zastępując ją dotacjami z budżetu państwa i właśnie to stało się przyczyną weta prezydenta, jako próba pójścia wręcz o krok dalej w stosunku do projektu z 2008 roku. W uzasadnieniu zostało zadane następujące pytanie:
Czy wobec uzależnienia poziomu finansowania od swobodnej decyzji ustawodawcy wyrażanej w ustawie budżetowej istnieje gwarancja na wykonanie przez KRRiTV postanowień umowy o finansowanie zadań publicznych przez okres dłuższy niż rok budżetowy?
O ile ustawa z 2008 roku przesuwała kompetencje z jednej upartyjnionej instytucji do organu rządowego, o tyle ustawa z 2009 roku uzależniała finansowo media publiczne od aktualnie rządzącej koalicji, która jedną nowelizacją budżetu mogłaby wywrzeć nacisk na zarządy stacji radiowych i telewizyjnych. Byłoby to cofnięcie się do czasów sprzed 1992 roku, kiedy to zamiast publicznych stacji radiowych i telewizyjnych istniały rządowe media, prezentujące "jedynie słuszną prawdę".

Tymczasem, równolegle do opisanej powyżej farsy, powstawać zaczął projekt ustawy medialnej autorstwa środowisk twórczych, który zawierać miał receptę na absolutne odpartyjnienie mediów publicznych. Gwarantem tegoż miałoby być zastąpienie KRRiT Radą Mediów Publicznych, która wybierana byłaby przez wylosowanych przedstawicieli ludzi nauki, sztuki, szkolnictwa wyższego oraz mediów. Projekt ustawy zakłada również likwidację abonamentu i wprowadzenie w jego miejsce doliczanej do podatku PIT tzw. opłaty audiowizualnej na rzecz Funduszu Mediów Publicznych, co zapewniłoby stabilność oraz niezależność finansową mediów publicznych.

Jednocześnie należy nadmienić, że choć zdaniem członków grupy Ratujmy Trójkę, ustawa medialna w takim kształcie jest najbliższa niezbędnych standardów, to należy zwrócić szczególną uwagę na wszelkie braki, które mogą umożliwić wykorzystanie ustawy w sposób, korzystny dla określonych jednostek lub partii politycznych. Szczególnie zwracaliśmy uwagę na konieczność zachowania definicji misji publicznej, która powinna pełnić rolę swego rodzaju preambuły. Obecnie (w wersji ustawy z 7 maja 2010) ustęp taki znalazł swoje miejsce, w art. 61 projektu, gdzie termin ten zastąpiony został sformułowaniem „medialna służba publiczna”. Przeciwnicy ustawy argumentowali także, że brak regulaminu zawierającego szczegółowe zasady powoływania członków Kolegium Elektorskiego, może stanowić czynnik ryzyka, jednak ze względu na ilość organizacji pozarządowych powinno zostać to uregulowane aktem niższego rzędu. Losowość wyłaniania Komitetu, czyli osób odpowiedzialnych za wybór członków RPM, również nie zagwarantowałaby, że nie zostaną wybrani ludzie zaangażowani politycznie, którzy zafundują obywatelom festiwal „wizjonerstwa” oraz walki o „rację stanu” i specyficznie pojmowany „pluralizm”. Problem po części rozwiązuje ustawowe wykluczenie członków partii politycznych z losowania, który to zapis znajduje się w obecnej wersji projektu. Naszym zdaniem oprócz możliwości odwołania członka KMP większością 3/4 głosów, w ustawie powinien się znaleźć zapis o możliwości odwołania całego Komitetu po zebraniu 300 000 podpisów.

Jednakże - przy wszystkich swoich brakach - ustawa ta i tak w większości naprawia uchybienia poprzednich projektów i stanowi uczciwy początek reformy mediów publicznych. Dlatego właśnie żywiliśmy nadzieję na rzeczową dyskusję partii politycznych z autorami projektu i przyjęcie go po osiągnięciu konsensusu. Nadzieję, jak się okazuje, naiwną.

Optymizm części naszej grupy przyćmiła najpierw zwyczajowa „mowa trawa” polityków, zaczepianych podczas protestów pod siedzibą Trójki. Ci jak jeden mąż wyrażali poparcie dla projektu twórców, formułując jednocześnie kuriozalne zarzuty. Tak więc poseł Gowin sugerował mgliście, że za ustawą według projektu środowisk twórczych stać miałby „korporacyjny interes” i praktycznie przyczynek do prywatyzacji, na którą PO nie zamierza pozwolić – niestety, poproszony o konkrety zrejterował. Posłanka Jakubiak zapewniała nas z kolei, że jest wielką fanką Trójki, lecz poza tą deklaracją nie dowiedzieliśmy się nic więcej. W wypowiedziach obojga znajdowały się jednocześnie zapewnienia, że ich partie prowadzą rozmowy z autorami projektu, aby móc osiągnąć porozumienie i naprawić wreszcie media publiczne.

Rozczarowanie sięgnęło jednak zenitu, gdy mimo szumnych deklaracji ze strony każdej dominującej siły politycznej w Polsce, rząd Platformy Obywatelskiej odstąpił od uchwalenia projektu autorstwa środowisk twórczych i zaprezentował własną koncepcję ustawy medialnej, w której pozostawiona zostaje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, a Minister Skarbu uzyskuje możliwość zwalniania członków Zarządów spółek Polskiego Radia i Telewizji. Prace legislacyjne związane z ustawą według projektu środowisk twórczych zaczęły przypominać dreptanie w miejscu. Nie przypadkiem, jak świadczą wypowiedzi osoby bezpośrednio odpowiedzialnej za dopracowanie ustawy w kooperacji z reprezentantami inicjatywy obywatelskiej. Iwona Śledzińskia-Katarasińska nawet nie udaje, że zależy jej na opracowaniu ustawy odpolityczniającej media publiczne – w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” stwierdza wprost:
Jestem zobligowana do pracy nad nim [projektem twórców]. Ale ta praca nie oznacza przyjęcia go w takim kształcie, w jakim został zgłoszony. To zły projekt, tak lobbystyczny, jakiego świat nie widział. Oddawanie miliardowego majątku w ręce osób wylosowanych nie przemawia do mnie.
Aż dziwne, że osoba pracująca nad projektem wykazuje tak skrajną jego nieznajomość. Na usta ciśnie się wręcz pytanie: na ile jest to niewiedza, a na ile zła wola?

Obecnie w tzw. „zamrażarce sejmowej” znajdują się dwa projekty ustawy medialnej oparte na projekcie środowisk twórczych. Jeden z nich został złożony przez Platformę Obywatelską, a drugi przez Prawo i Sprawiedliwość. Jak długo potrwa przekazanie ich do odpowiednich komisji sejmowych – nie wiadomo. Mamy nadzieje, że politycy nie każą nam czekać tak długo jak na obiecane przed poprzednimi wyborami referendum w sprawie zmiany ordynacji wyborczej.

Tak oto za trzecim razem, gdy na drodze kolejnemu skokowi na media publiczne nie stoi weto Lecha Kaczyńskiego, wracamy do punktu wyjścia. Więcej, będące wynikiem ustawy PO głębsze uzależnienie mediów publicznych od polityków oznacza wręcz krok w tył. Po wyborach okazało się, że partyjny klucz wyboru członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie tylko nie zniknął, ale wręcz zrzucił maskę, aby pokazać triumfalnie oblicze.

Ironia losu
Rozwój sytuacji zdaje się sugerować, że śmierć Lecha Kaczyńskiego mogła odebrać nam jedyną osobę, która strzegła mediów publicznych przed partyjnymi interesami; paradoksalnie, nawet interesami partii, do której było mu najbliżej. Dla wszystkich obserwatorów sceny politycznej nie ulega już teraz wątpliwości, że każda inna partia postąpiłoby w identyczny sposób, jak Platforma Obywatelska w przypadku korzystnego dla siebie wyniku wyborów prezydenckich. Winien jest sposób myślenia polityków, którzy stołki w mediach publicznych traktują jak należne łupy po każdych wygranych wyborach. Rola służebna tychże mediów ginie w starciu z partyjnym interesem, gdyż w naszej niedojrzałej demokracji wygrana w wyborach jest dla polityków równoznaczna z legitymacją dla kolesiostwa.

Jeśli chcemy choć marzyć o prawdziwym społeczeństwie obywatelskim, które potrafi rzetelnie i sprawiedliwie ocenić działania rządzących, to potrzebujemy dobrych mediów publicznych, które będą mogły bez przeszkód wypełniać swoje statutowe obowiązki. Aby jednak to nastąpiło, partie muszą dojść do porozumienia i dobrowolnie zrzec się kontroli nad TVP i Polskim Radiem. Muszą podjąć rozmowy z twórcami i wspólnie dopracować ich ustawę, a następnie przyjąć jej ostateczną wersję w Sejmie. W przeciwnym wypadku już całkiem niedługo może dojść do sytuacji, w której media publiczne utracą bezpowrotnie szansę bycia organizatorem dyskursu społecznego oraz gwarantem bezstronności i pluralizmu, a pozostaną na zawsze pomieszaniem polowania z nagonką i tańców na śliskich powierzchniach.

Źródło: Ratujmy Trójkę