środa, 5 października 2011

Państwo a prostytucja

Najtrudniejszą rzeczą jaką człowiek może zrobić, to przyznać się przed samym sobą, że popełnił błąd. Obraziłem wczoraj bardzo wiele osób, co wytknął mi Pan Mateusz Mikołaj Mikuczyński na profilu Pana Dariusza Dolczewskiego, radnego Platformy Obywatelskiej i kandydata tego ugrupowania do sejmu z okręgu warszawskiego. Tak bardzo mnie poruszyła argumentacja Pana Mateusza, że nie byłem w stanie spać dzisiejszej nocy i postanowiłem pokajać się jak na cywilizowanego człowieka przystało.

Otóż dyskusja dotyczyła zawodu jaki sprawiła mi Platforma Obywatelska, na którą głosowałem w poprzednich wyborach parlamentarnych, a której nie zamierzam więcej udzielać poparcia, z powodu niespełnienia obietnic wyborczych. W ferworze dyskusji o tym czego PO nie dokonała posunąłem się chyba za daleko, ponieważ użyłem słowa “biurwa” w odniesieniu do 100 000 zatrudnionych przez obecny rząd pracowników administracji publicznej. Było to nadużycie, ponieważ obraziłem bardzo dużą grupę społeczną, która wykonuje ciężki i bardzo użyteczny społecznie zawód, co Pan Mateusz wykorzystał, aby mnie obsztorcować i niejako sprowokować do napisania sprostowania i przeprosin jakie Państwo obecnie czytają.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nie można porównywać pracy prostytutki do siedzącego na dupie urzędasa-nieroba, gdyż w przeciwieństwie do tego drugiego Panie (a czasem również Panowie, ale tu parytet chyba jeszcze nie obowiązuje) ryzykują swoim zdrowiem zarówno psychicznym jak i fizycznym, aby wyżywić siebie i swoją rodzinę. Ponadto miejsc, w których te Panie pracują, nie można w żaden sposób porównać do tego co panuje w administracji publicznej. Prostytutka zawsze jest uprzejma w stosunku do swojego klienta, który płacąc odpowiednią stawkę ma w asortymencie miłą i zazwyczaj profesjonalną usługę, jest obsłużony na cito i nie musi czekać kilku miesięcy w kolejkach jak to ma miejsce chociażby w służbie zdrowia, gdzie na artroskopię kolana trzeba czekać co najmniej pół roku.

Jak Państwo widzą nie mogę obrażać ludzi pracujących w domach, które nie bez powodu nazywają się publicznymi, porównując ich pracę do armii 700 tyś. darmozjadów traktujących nas obywateli nie jak klientów, ale jak zawracających głowę „petentów”. Rząd Donalda Tuska w ciągu 4 lat trwania kadencji zatrudnił w administracji państwowej ok. 100 tyś. swoich znajomych i krewnych, a pod koniec kadencji podniósł VAT w trosce o stan budżetu państwa. Warto wspomnieć, że średnia płaca pracownika administracji publicznej wynosi ok. 4 000 zł. Oznacza to, że w ciągu roku urzędnicy zatrudnieni przez obecną kastę nam panującą dostają z publicznej kasy ok. 4,8 MLD zł, a więc prawie tyle, ile według prognoz Ministerstwa Finansów mają wynieść roczne wpływy płynące z podwyżki VAT do 23% – 5,5 mld zł rocznie. Sumę tę należy oczywiście traktować jako bardzo optymistyczną, ponieważ z roku na rok z powodu efektu Laffera wpływy do budżetu z tytułu podatków zaczną spadać. Ludzie będą albo zamykać działalność gospodarczą albo zaczną przenosić się do nieopodatkowanej szarej strefy. Może się zdarzyć, że w ten sposób zostanie zamkniętych wiele domów publicznych w całej Polsce, a pracujące tam Panie (i Panowie) stracą źródło utrzymania.

Nie twierdzę przy tym, że każdy pracownik administracji publicznej nic nie robi. Problem tkwi w tym, że instytucje, które naprawdę są ważne dla poprawnego funkcjonowania Państwa są niedofinansowane, a w urzędach, które nimi zarządzają panuje chaos i bałagan. Takimi instytucjami użyteczności publicznej są oczywiście szkoły, szpitale, policja, a także media publiczne i byłoby wielką niesprawiedliwością jeśliby ludzie pełniący w nich służbę za psie grosze, musieli być marginalizowani na rzecz urzędników wypełniających druki i utrudniających życie normalnym obywatelom.

W związku z powyższym oświadczam, że nigdy więcej nie przyrównam szlachetnego zawodu kurtyzany do złodziei okradających nas wszystkich z naszych ciężko zarobionych pieniędzy.

Link do dyskusji pod wpisem Pana Dariusza Dolczewskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz